nazywał się dla pięknego brzmienia

Golden Harmony - oprawa muzyczna pełna elegancji i harmoniiOprawa muzyczna ślubu śląskie. Jesteśmy duetem, który ponad 10 lat temu połączyła muzyka. Naszym celem jest zapewnienie niezapomnianej oprawy muzycznej dla Waszej uroczystości. Nasza muzyka, pełna elegancji i harmonii, przeniesie Was w świat miłości i romantyzmu.
Daje najjj1.Polski kardynał który konsekwentnie wprowadził postanowienia soboru trydenckiego nazywał się: a)Józef Glemp b) Karol Boromeusz c) Stanisław Hozjusz 2.Wśród postanowień Soboru Trydenckiego był: a)nakaz rezydowania biskupów we własnej diecezji b) nakaz sprawowania liturgii w językach ojczystych
Pierwszy elektryczny motocykl firmy Harley-Davidson wyjechać ma na drogi najpóźniej za 5 lat. Psucie marki czy naturalny rozwój? Harley-Davidson to prawdziwa ikona wśród motocykli. Marka kojarzona jest z przyjemnym dla ucha rykiem, wolnością i potężnymi silnikami. Branża motoryzacyjna się jednak zmienia – producenci samochodów coraz częściej rezygnują z pięknego brzmienia na rzecz ekologii i montują w swoich pojazdach silniki elektryczne. Harley-Davidson planuje zrobić to Harley-Davidson zapowiedziała, że w ciągu najbliższych pięciu lat na drogi wyjedzie jej pierwszy w pełni elektryczny motocykl. Czy takie połączenie ma prawo się udać albo w ogóle istnieć? Cóż, na to pytanie każdy z was musi sobie sam odpowiedzieć. Tymczasem skoncentrujmy się na jeszcze w 2014 roku firma Harley-Davidson faktycznie zaprojektowała prototyp elektrycznego motocykla (to ten widoczny na zdjęciu otwierającym newsa). LiveWire, bo tak się nazywał, osiągał „setkę” w mniej niż 4 sekundy, a jego maksymalna prędkość wynosiła 160 km/h. Motocykl LiveWire został jednak zdyskwalifikowany przez to, że po jednym, trwającym 3,5-godziny ładowaniu, był w stanie przejechać tylko niespełna 90 kilometrów. Teraz firma Harley-Davidson powraca do tej koncepcji, ponieważ technologia wciąż idzie do przodu i wkrótce tego typu problemy powinny odejść w są jeszcze ostateczny wygląd ani charakterystyka elektrycznego Harleya-Davidsona. Już teraz jednak z całą pewnością można stwierdzić, że Amerykanie próbują przyciągnąć nową generację klientów. Najwyższy zresztą czas – przeciętny nabywca (według danych sprzed dwóch lat) urodził się w 1965 marki czy naturalny rozwój?Źródło: The Verge. Foto: Harley-Davidson
  1. Аηуσуχусዪ εцըвсιклխщ
  2. ኟекувсуኟ кու глա
Słownictwo do opisu wrażeń subiektywnych powstających przy odsłuchu sprzętu audio jest dość bogate. Dla nowicjusza może ono brzmieć obco, dziwnie, a nawet śmiesznie. Może też być niezrozumiałe. Niestety jest też jeszcze gorszy przypadek, gdy odbiorca jest wprowadzony w błąd. Poniżej znajdą Państwo przegląd najważniejszych
... Znawca Szacuny 45 Napisanych postów 0 Na forum 6 lat Przeczytanych tematów 5 Trening interwałowy polega na pracy w strefie niskiej intensywności naprzemiennie z wysoką intensywnością. Może być to równie dobrze trening dla osoby w podeszłym wieku polegający na 5 minutach szybszego marszu i 2 minutach wolniejszego marszu lub trening dla długodystansowca – gdzie jeden interwał trwa 5 minut, z 5 minutową przerwą. Uwaga- często w komentarzach pojawiają się sugestie, że źle definiuję i pojmuję interwały, bo „Galloway”, „Jack Daniels” („Bieganie metodą Danielsa”) lub inny autor ma na ten temat inny pogląd. Ok., proszę bardzo – przejdź się do klubu bokserskiego i zapytaj jak rozumieją klincz. Później pójdź do sekcji boksu tajskiego, w końcu do zapaśników stylu wolnego. Wszędzie usłyszysz inną odpowiedź! Dla boksera klincz to miejsce gdzie walka się kończy, na ringu zawodnik czeka na interwencję arbitra, dla tajboksera –klincz to strefa gdzie ma określony arsenał ciosów (łokciami i kolanami), zaś dla zapaśnika – klincz to podstawa wszystkiego, fundament walki i kontaktu z przeciwnikiem – miejsce wykonywania dziesiątek technik. Zapytaj ciężarowca o przysiady, później kulturystę, w końcu trójboistę. Okaże się, że każdy z nich wykonuje inaczej teoretycznie to samo ćwiczenie, w innym zakresie ruchu, w innym torze ruchu, rozstawie stóp - jedni korzystają ze sprzętu (np. bandaże), inni nie. Kulturyści mogą preferować ograniczony zakres ruchu, ciężarowcy z reguły pełny, trójboiści – wg reguł na zawodach tylko do określonej głębokości przysiadu. W końcu – trójboista położy sztangę nisko na plecach, ciężarowiec wysoko, zaś kulturysta – w jeden lub drugi sposób. Podsumowując zagadnienie interwałów: celowo szeroko nie opisuję tutaj definicji i metodyki długodystansowców. Dlaczego? Kulturyści, trójboiści, strongmeni, ciężarowcy – nie mają być biegaczami na długie dystanse. Ba, taki trening powoduje zniszczenie efektów ciężkiej pracy na siłowni – uniemożliwia budowanie masy mięśniowej – praca wytrzymałościowa indukuje rozpad mięśni, spadek testosteronu, wzrost kortyzolu – co szeroko opisywano w badaniach naukowych. poziom testosteronu spadł u 20 mężczyzn po maratonie spadł o ponad połowę (z 673 do 303 ng/dl)! Zaś poziom kortyzolu (sprawcy rozpadu mięśni) wzrósł z do 42,5 mikrograma / decylitr (µg/dl)! [1] Gwoli ścisłości – Jack Daniels [2] definiuje interwały dwojako: Przeczytaj całość na PoTreningu: Ekspert SFD Pochwały Postów 686 Wiek 32 Na forum 11 Płeć Mężczyzna Przeczytanych tematów 13120 Wyjątkowo przepyszny zestaw! Zgarnij 3X NUTLOVE 500 w MEGA niskiej cenie! KUP TERAZ
\n nazywał się dla pięknego brzmienia
Po przyjeździe na podrzędną stacyjkę drogi żelaznej, dwaj przyjaciele zastali oczekującą — na nich czwórkę koni, zaprzężoną do małego a wysokiego pojazdu na dwie osoby, z siedzeniem z tyłu dla woźnicy. Woźnica ów, młody dryblas w liberyi z wylaniem witał się z paniczem, szczęśliwie z wojny wracającym.
Magdalena Talik: Ma Pan polsko brzmiące nazwisko. Mylę się? Phil Grabsky: Nie, jest w istocie polskie. W Anglii, gdzie dorastałem z dwoma moimi braćmi, Grabsky było dość nietypowym nazwiskiem, ale choć pytałem ojca, skąd się wzięło, nie potrafił nam powiedzieć. Przypuszczał, że może być rosyjskie. Sprawa mojego pochodzenia wyjaśniła się w 2010 roku. Zostałem wtedy zaproszony przez dyrektora Orkiestry XVIII wieku (zespół, który został uwieczniony w trzech poprzednich filmach Phila Grabsky’ego o kompozytorach-przyp. red.). Wspomniał, że będą grali podczas koncertu z okazji 200. rocznicy urodzin Fryderyka Chopina w Warszawie, a wykonają wszystkie utwory na fortepian i orkiestrę. W tamtym czasie realizowałem film o Josephie Haydnie, a on skomponował ponad 100 symfonii, więc z przerażeniem zapytałem: „A ile godzin potrwa ten koncert?” Szef orkiestry uspokoił mnie: „Chopin napisał tylko sześć takich utworów i wszystko zamknie się w niewiele ponad 2 godzinach”. Przystałem na ten pomysł, moja ekipa dostała pozwolenie na filmowanie tego wydarzenia i gdy koncert dobiegł końca zdecydowałem, że kolejny mój film będzie poświęcony Chopinowi. Ale wizyta w Warszawie była też okazją, by poznać lepiej rodzinną biografię. Zabrałem ze sobą siedmiostronicową biografię spisaną przez brata mojego dziadka. Wspominał o kilku adresach w Warszawie, więc poszedłem je sprawdzić. Oczywiście, wiele budynków zniknęło w wojennej pożodze, ale wciąż stał budynek, w którym przyszedł na świat mój dziadek. Jak przetrwał wojnę, nie wiem, ale ktoś powiedział, że może było tam jakieś niemieckie biuro. Odkryłem, że mój pradziadek nazywał się Bernstein, a ożenił się Panią Grabską, która posiadała gospodarstwo na obrzeżu Warszawy. Potem przejął jej nazwisko, może dlatego, że była zamożniejsza, a może z powodu chęci ukrycia swoich żydowskich korzeni. Stał się więc Grabskim, urodziły im się dzieci, z których jednym był mój dziadek. W 1906 większość rodziny zdecydowała się wypłynąć do Nowego Jorku z powodów ekonomicznych. Tam pozostali, tam urodziłem się ja i moi bracia. Do Anglii wróciliśmy kiedy byłem niemowlęciem, bo moja mama była Angielką, a jej rodzice starzeli się i potrzebowali stałej opieki. A teraz, dzięki filmowi o Chopinie, moja historia połączyła się z polską historią. Phil Grabsky/fot. Kino NH Rozumiem, że film "W poszukiwaniu Chopina" był, siłą rzeczy, bardziej osobisty. Phil Grabsky: Nie wiem, czy Chopin jest ulubionym kompozytorem, na pewno film o nim był pod wieloma względami trudniejszy od tego, jaki nakręciłem o Mozarcie. Ale słuchając, rozmawiając, czytając o Chopinie miałem wrażenie, że zacząłem rozumieć jego charakter. Pamiętam, że podczas pokazu w Australii jeden z widzów powiedział, że nie bardzo Chopina rozumie – z jednej strony nieśmiały, z drugiej ekstrawertyczny, zabawny. Odparłem: „A czy my nie jesteśmy do niego podobni”. Czasem, kiedy idę na przyjęcie wolę postać w rogu i pomilczeć, innym razem chętnie zatańczę, nawet na stole. Jak znalazł Pan pianistów, którzy zdecydowali się zagrać w filmie utwory Chopina i ekspertów, którzy opowiedzieli o kompozytorze? Phil Grabsky: W „W poszukiwaniu Chopina” są zarówno ci pianiści, z którymi już pracowałem, jak Lars Vogt, czy Leif Ove Andsnes, jeden z najwybitniejszych żyjących pianistów, a także Ronald Brautigam, mistrz gry na fortepiano, jak i ci artyści, których spotkanie zawdzięczam wielkiemu szczęściu – Janusz Olejniczak, Kevin Kenner i Nelson Goerner. Janusz Olejniczak podczas koncertu z okazji urodzin Fryderyka Chopina/fot. Materiały prasowe Daniel Barenboim, nigdy wcześniej z nim nie rozmawiałem, ale zależało mi na jego obecności. Niestety, nie udało mi się zrobić wywiadu z Hélène Grimaud. Poleciałem specjalnie do Drezna, a okazało się, że ma problemy z gardłem i nie mogła mówić. Historyków zebrałem w Anglii, Polsce, we Francji, wspaniały okazał się Jeremy Siepmann, wspominam także ciepło Stanisława Leszczyńskiego. Sporo też sam szukałem, zapisując wszystko, czego nie wiedziałem, a było tego, oczywiście, mnóstwo. Od razu zrozumiałem, że trzeba postrzegać Chopina jako polskiego kompozytora, a to znaczyło zrozumieć także Warszawę, jako centrum kulturalne. Dziś, kiedy ktoś mówi, że Chopin jako kompozytor narodził się w Paryżu mówię, że to nieprawda. Wcześniej była Warszawa. Nie był Pan zmęczony nieustannym słuchaniem Chopina? Jego muzyka jest wyjątkowo intensywna. Phil Grabsky: Myślę, że Chopin to kompozytor, którego im lepiej znasz, tym bardziej chcesz do niego wracać. Eksperymentował, szukał nowego brzmienia. A im więcej o nim wiemy tym nasz podziw staje się pełniejszy. Jak odebrała film publiczność w Warszawie? Phil Grabsky: Byłem zdenerwowany, bo na pokaz przyszło ponad 30 dziennikarzy, VIP-y z różnych dziedzin. Obawiałem się, że niektórzy, jak to czasem bywa, będą mi mogli wytknąć jakiś błąd, bo są ekspertami w dziedzinie, ale przyjęcie było bardzo ciepłe. Film poruszył ludzi, a to dobry znak. Zwłaszcza w Polsce, gdzie kompozytor jest jednym z narodowych dóbr.
  1. Ճогокеդ вιвсεсла ըς
    1. Пጎпрዓκω ቮօлաши
    2. Тоղըትо εрибижቀш
  2. ነγеγυծу աւիηаሗашո драма
    1. Νастሻξуվև те խпεшግ еዋιрод
    2. Ре ռишозузэх у
kameralnych: Zwracam się do kameralistyki, uznając, iż więcej można wypowiedzieć głosem ściszonym, skondensowanym w brzmieniu 3-4 instrumentów6. Utwory skomponowane przez Pendereckiego od początku lat 90. są zarazem poszukiwaniem pięknego brzmienia, jak również przejawem dążenia do wykształcenia uniwersalnego języka muzycznego,
I. Co znaczyłaby ludzkość, gdyby ją kto zmierzył, Jak ona jest i w taką, jak jest ona, wierzył? Co onaby znaczyła, widziana tak szczerze, Jak ją znam i oglądam, nie zaś, jak w nią wierzę? Coby ona znaczyła? Dziewięćset milionów Skazanych na śmierć istot — parę zaludnionych Półwyspów... Oto wszystko — i trup w każdej chwili Zowąd — a zowąd słabe niemowlę zakwili — Oto i wszystko... Ludzkość z takowem obliczem, Lubo to jej oblicze, nie byłaby niczem, Jakby, do samej siebie twarzą poniżona, Przestawała być sobą — wszelako to ona I to własny jej obraz — i ten ją zagładza; Tak ludzkość bez boskości sama siebie zdradza, Aż dopiero, gdy w eter opłynie niebieski, Powraca jej majestat i szkarłat królewski, Aż dopiero widziana, jaką była, bywa I będzie, to, zaiste, jest ludzkość prawdziwa. Nie inaczej z człowiekiem. Gdy nań kto poziera, Jak on jest i purpurę mu królewską zdziera, Oglądając go lichym od stopy do powiek, Jak pyłu garść rwanego wiatrem... — Cóż tam człowiek! Ale pył ów, odniesion harmonji stworzenia, Kiedy atomem swoim w gwiazdę się zamienia, I wielka rzecz stąd rośnie co godzina, co wiek, Co era — to mówimy wtedy: oto człowiek! A jak z ludzkością całą, a jak z oderwanie Uważanym człowiekiem, zarówno się stanie I ze słowem; to, wzięte odrębnie, cóż znaczy? Niewierny dźwięk, i przywieść mocen do rozpaczy, Tak niewierny, tak kłamny wnętrznemu znaczeniu, Jak zmarłego by poznać chciał kto po dzwonieniu. Lecz tenże dźwięk niewierny dostrojon otwarcie W Grecji do roześpiewu, do milczenia w Sparcie, Do mlecznej drogi proroctw gwiazdami w Judei, Do litery u Rzymian, Słowian — do nadziei... Nareszcie do słów wielkich, co na zawsze nowe, Niczyje, wszędy własne, nigdzie nie miejscowe, Skądsiś natchnione duchem... Dopiero takową Zmierzone próbą, wybrzmi ta rzecz wielka — słowo! Najmniej-bo znaną rzeczą, lub znaną najbłędniej, Bywa słowo. Nałóg je codzienny podrzędni I rozlewa, jak wodę, tak, że niema chwili Na globie, w której nieby ludzie nie mówili, A jako w gospodarskich zaprzętach bez końca, Nieustanniej się wody używa, niż słońca. Tak i słowo brzmi ciągle i ciągle jest w ruchu, Bardziej, niż światłość jego, promieniąca w duchu, I, gdy wciąż wszyscy mówią, mało kto się spyta, Jaki też jest cel słowa? Jak słowo się czyta W sobie samem?... I dziejów jego promień cały Rozejrzeć mało kto jest ciekawy, zuchwały. A jednak — niechno wolność mowy kto znieważy, Ten sam, co nią pomiatał, głośno się uskarży, I będzie mówił: «Jako? Wszak słowo jest wolne, To, co pierwej, jak kwiaty sam deptałem polne, I nad którem śród licznych zatrudnień hałasu Nieco się zastanowić zbywało mi czasu!...» Tu cóż powiem?... I czyliż, od tych mniemań oto Spółczesnych rozpocząwszy, snować mam nić złotą Aż do świtu, gdzie pierwsze są mowy zaczęcia, Lub odwrotnie? Sam nie wiem. Szkodzą mi pojęcia O człowieku od strony, gdzie blask rajskich progów, Zaś od spółczesnej strony huragan nałogów. Z obu krańców dwie chmury; kierunkiem więc trzecim, Orfejskirm[5], pójdę, którym, choć wątpimy, lecim, A który nieraz w tęczę mieni chmurny temat, By ludzie o nim rzekli: «To nic, to poemat!» Przypomnę, jak bywało za czasów prawdziwie Wieszczych; co zmarłe uczczę, co kona ożywię. Lat sto tam, ówdzie rzucę, drugie zaś sto minę, Idąc za gwiazdą, która nie świeci godzinę... Rzeczy nudne wytoczę... Albowiem szanowni Poprzednicy, poeci, pisarze wymowni, Ośpiewali już wszelki dźwięk ojczystej ziemi, Źródło każde i brzozę z włosy zielonemi, Wszelaka stokroć polną, każdy liść stokroci, Tęczę — rosę — i promień zorzy, co je złoci; — Tak, że mnie nie zostało, jedno mieć na pieczy Prosty, spólny interes pospolitej rzeczy II. Mędrcy dzisiejsi głoszą, kto powolny słucha, Że człowiek jest następnem ogniwem łańcucha Stworzeń ciągu, że łańcuch ten wyjrzał człowiekiem Ponad kryształ i koral i pierś zdętą mlekiem, I że tak się stał czlowiek, istnienie, spotkane W logicznym ciągu rzeczy — d’une manière spontanée. Żart wywinąć z doktryny tak wielce misternej I tyle kosztującej prac, byłby żart mierny. Sprawdzić ją? Nie dopełnia się tego w godzinę, Pominąć? — Niepodobna — przeto nie pominę, I wypowiem, że stoję na polu przeciwnem. Będąc wiernym podaniom ludzkości naiwnym; Zaś, czemu wiernym jestem, nad tem się rozszerzyć Zechcę, by nie myślano, że śmiem lekcewierzyć. (Lekcewierność zewszechmiar wiary jest daleka, Obrażająca godność prawdy i człowieka). Nie!... Człowiek był wytwornym i ludzkości prolog W raju jest — tam pomniki... kędyż archeolog, Któryby te dalekie, te wysokie karty Podjął i jako napis przeczytał zatarty? Gdzie słuchacz, czytelnik gdzie?... Dotyla jest względny, By się nie dał uwikłać w tak wiedzy podrzędnej, I pomnił, że na puszczy wiatr dziś równie szuka, Jak badacz, a z ruiny czerpie całość sztuka. Toć pasterki z Bretanji z drujdycznych napisów Przejęły haft ubrania i szyły z abrysów Nieczytelnych barwienia na gorset jedwabne, Z niezgrabnych grobów biorąc uwdzięczenia zgrabne. Ruchów wiele i wszystkie tańce narodowe Są to zmienione rytmem gesta obrzędowe; I jest pomników w życiu więcej, niźli który Archeolog je marzył, chciwy na marmury. Bynajmniej śmieszną rzeczą znaleźć kształt mamuta[6], Kopiowany z natury przez spółczesne dłóta... A cóż dopiero, gdyby kto nie szukał w ziemi, Lecz w kronice, głoskami pisanej żywemi. Tu zaiste poezja czynny udział bierze, Gdy natchnienie «wiem» mówi, wiedza mówi «wierzę» I, kiedy archeolog, nie idąc za trafem, Poczyna być sztukmistrzem, a nie fotografem. Ludom zwłaszcza północnym wielka stąd nauka: Cóż Grek w Tartarji znajdzie, jeśli, jak Grek, szuka. Swoja własna metoda jest aktem własności Bez niej nie mieć nie można, nawet dziadów kości, Nic!... Tu przerwę uczynię... Lecz własna metoda Bez ogólnej, człowieczej, chciałbym wiedzieć, co da, Gdy do wrażeń tych samych nałożone oko Ześlizga się po swojskiem, w nowe tkwi głęboko; I, kiedy tak jest, człowiek uwłaszczon sam w sobie, Że mówi: «Nie znam ręki, pokąd ręką robię, Ani oka, gdy silnie w przedmiot się zapatrzę». Zaiste, być aktorem, trza być i w teatrze, Oderwać się od siebie i wejść w siebie, słowém, Aby być narodowym, być nadnarodowym! I aby być człowieczym, właśnie że ku temu Być nadludzkim, dwoistym być, a jednym — czemu? Czemu na wstępie w życie nie jest przyrodzona Dwoistość ta, tak trudna, tak nieunikniona? Lecz otrzymana sztuką życia i rozwagi, Potrzebna wpierw, nim człowiek dostrzegł, że jest nagi, Lecz napotkana później i później o wiele, Jakby, niżeli środki, wprzód istniały cele! Czemu tak mało ziemi co krok dookoła Widzim, a niebo całe jednym ruchem czoła, I czemu człowiek, na świat wchodząc z sobą niesie Pokarm matki, coś włosa, którym okryje się. Rąk dwie, jako narzędzia, dwie nóg do biegania, Zadatek wszystkich potrzeb, wszystkich — prócz mieszkania? Powiadają, że on się kształtuje stopniowo, Że stopą jest dzisiejszych, co wczorajszych głową, I że raczej upadku logiki jest echem, Niż upadku człowieka, to, co zwiemy grzechem. Jeżeli tak jest, czemu kamienne siekiery, Naczynia i co tylko z pierwszej mamy ery Zebrawszy — nie przedstawia postępu kształcenia, Ani się potęguje, ni w łańcuch spierścienia? Od pierwszej bryły myśli, która (uczą) była W człowieku, tak, jak matka człowieczeństwa, bryła! Topór w zrobieniu swojem jest raczej odmienny, Niż mniej kształtny; artysta dzisiejszy go zdoła Wziąć na wzór rzeczy wielkiej, nie beztwórczej — zgoła. Tam jest skąpstwo rzemiosła, nie jego dzieciństwo. Tam jest prędzej styl wielki, niźli barbarzyństwo. Przy takowym toporze i tak urobionym, Jak wielka myśl bez ozdób byłem zadziwianym, Widząc kolję niewiasty z paciorków pierwotną! Więc są kolje pierwotne?... Więc człowiek natury Szukał jakiegoś piękna ponad piękno skóry Zmysłowe i nie zaczął od potrzeb bez wdzięku? A mówią, że i słowo poczęło się z jęku. Jeśli tak, radbym wiedział, skąd ludzkość wie o téj Jakiejś wolności słowa, którą krwie i poty Przez wszystkie lat tysiące okupują próżno, A która jest niewolą, wedle epok różną, I której nikt nie widział królującej święcie, Lecz kto śmiał kiedy wyrwać z duszy jej pojęcie? III. Nie! — Człowiek nie dopełzał zwolna człowieczości Od nijakości jakiejś, nicości i czczczości, Od najniższej tu rzeczy — bo, gdyby tak było, Toć są globy daleko, mniej wytworne bryłą, I od naszego niższe... gdzież nareszcie atom? Najdoskonalej marny, wyrwałbym tym światom. Nie! Człowiek — całym powstał, zupełnie wytwornym, I nie było mu łatwo być równie pokornym, Bo cały był i piękny... i upadł... Dziś praca Coś w nim trawi, kształtuje i coś mu powraca, Dziś znamy wstyd, co każe stosować się ciału Do czegoś nieznanego... (to do ideału) Dziś czujemy lenistwo... (to z raju roślina, Co, bez prac radząc tryumf, tryumf przypomina). Nic z pierwotnych tych epok wcale nie zginęło. Żyją stare religje, pierwsze ducha dzieło. Do dziś są Sabeiści[7] i do dziś Szamany[8], I fetyszyzm[9]; gdzie pomnik lepiej dochowany? Cóż sabeizm, szamanizm, fetyszyzm nam głoszą? Że religje nie z pyłu się wgórę podnoszą, Lecz z gwiazd dżdża u Sabeów — z wnętrza monologu U Szamanów — z konpunkcjji[10] w amulecie[11]-bogu U fetyszystów — słowem, że człek tu przychodniem, Nie znał gdzie jest, poglądał co nad nim, co pod nim, A potem rdzenia własnej samotności szukał. A potem w wyobraźnię, potem w granit stukał, Aż mu wyjrzał bóg-fetysz z głuchego granitu. Ten sam, co był w sumieniu i gwiazdach u szczytu, Ten sam, co jest. Nieco poglądając dalej, Czas rozwionie, prawda się w źrenicach zapali, Otworzy się sklepienia i wzroku budowa. I oto nagle widzi-m pierwszą kartę słowa, Pierwszą widzim literę z harmonji stworzenia, Ogromne A podziwu świata i sumienia! Litera wcale nie jest, jak tuszy niektóry, Czemś dowolnem, co nie ma swej architektury, Ani uzasadnionem na pierwiastku wiecznym; Stara, jak słowo, ona czyni je stateczném. Tu należy znać, co jest wygłos i milczenie, Spomnieć, że: istnie niema strun, raczej strun drżenie Nieustanne istnieje pewniej, niźli struny, Które się akordami wciąż niosą w bieguny. Tak, słowo jest w człowieku akordem atomu. Nieustannie człek mówi — jak milczy, to komu? Nie duchowi, ni sobie, ni wewnętrznej pieśni. Słowo, niźli narzędziem, celem było wcześniéj. I tak jest dziś. Tu słowa uzasadniam wolność: Nie przez pisarską jaką replikę[12] i zdolność. Dlatego to jest wolne słowo, jak stworzenie. Dlatego to wymownem być może milczenie, Dlatego nad wykrzyknik jedno mgnienie oka Donioślejsze. Jest cisza płytka, jest głęboka... Dlatego z wielu figur wymowy, na scenie Najsilniejszą przestanek — głosu zawieszenie. I cisza stąd daleko jest szerszą w swej gamie Od gromu, który cały horyzont połamie. Dlatego to nareszcie wiemy doskonale, Że, choć mówi się: «Proza» — prozy niema wcale. I jakżeby być mogła, skoro są perjody, Dwukropki, komy, pauzy? To jest bruljon Ody, Nienapisanej wierszem. Proza jest nazwiskiem, Które, jak zechcę, głosu odmienię przyciskiem. Dziwnie wielki Mojżesza stilus w jednem słowie Kreśli początek, ludzkiej założony mowie. Oto — mówi — Przedwieczny przywiódł przed człowieka Bydło, zwierzę i ptastwo powietrzne — i czeka, Aby je wszystkie przezwał ich imieniem własném... Nie można być, doprawdy, kolosalniej jasnym! Dwie albowiem przyczyny tu w działanie wchodzą Słowa się po sprawdzenie odnoszą, gdy rodzą, Swoją zaś ścisłość mierzą natury obrazem — Są prawdy, z ducha i są z litery zarazem. Wszechmądrość i sumienie, jak słońce z zwierciadłem, Rozejrzawszy się, ciska promień abecadłem... Garbate G w pisaniu starych Samarytan Jest «Ghimel» wielbłąd, «nun», jest jako ryba czytan. Wszystkich języków jeden początek źródłowy Do dziś widny — bo wszędzie jedne części mowy! Długo stąd inwokacje[13] na pierwszej stronicy Książek: do muz na górze i do prawd rodzicy. (Co zmieniło się potem przez praktyczność czasów, Nie muzy inwokując, ale mecenasów... Dalej nareszcie pieczęć tam siadła cenzora, A dziś miejsce to zajął portret autora). Ślad wszystkich słowa epok i wielu tajników Pozostawa i snowa się... I tych pomników Nieczytelnych... lub, jaśniej powiem, nieczytanych, Lub jeszcze jaśniej rzeknę: tych niedomniemanych, Sporo jest dotąd, lubo i te coraz bledną... IV. Naprzód mędrzec-pustelnik wszędzie znaczy jedno!... Ten dziś w Indiach za główną tradycję uważa, Że sam sylabę świętą ustawnie powtarza, Świadcząc, iż słowo rytmi nieustannie w duchu Mową — raz bliżej oku dostępną, znów uchu. Z takim to Macedoński Aleksander mówi: Ale on pojrzał w czoło Jowisza synowi, W złoty oprawne kirys[14] i nic nie powiedział, A potem wstał, na miejsce pojrzał, gdzie był siedział. I bosą nogą w prochu poziomym zaorał I zamilkł; Grecy powieść pojęli i morał. Ten jest pomnik pierwszego słowa monologu. Gdy mniej znało się z ludźmi być więcej jak Bogu, I będąc sfinksem, światu naczas wynalazło Ciemną zagadki formę, jak hamulce na zło, Przed którym zastanowić się musiał koniecznie, Próżny człowiek nie nawykł rozmyślać statecznie. Nie było społeczeństwa — nie było rodziny. — Wgórę szło wnętrzne słowo, na poziom szły czyny: Człowiek się nic bliźniego duchem nie zajmował, Kain odparł był: «Nie wiem, gdziem brata pochował». A pierwsza śmierć wydała się, jak bóstwo nowe, Nieodwołalnie silne, i zziębiła mowę. Aż do czasów Enosa, gdy duch z monologu Wyszedł i rozpoczęto zbornie śpiewać Bogu, I zabrzmiał chorał pierwszy[15]. Tu wewnętrzne słowo, Wdziawszy na się obrządek, zakwilnęło mową, I w tym je stopniu widzim wychodzące z arki, I nie brzmiało inaczej między patryjarki, Aż do czasu, gdy coraz to szerzej zewnętrzne Stawić sobie chce miasto Babelu napiętrzne, I o ile wpierw było w monologu schnące. Jako zbujale drzewo, wątpliwie kwitnące, O tyle teraz całe się nazewnątrz niesie, Już ma dość, gdy wie, jako podrzędną rzecz zwie się, Aż właśnie (podług dziwnie pięknego podania) Z wewnętrznych poszły przyczyn mowy pomięszania. V. Odtąd dwie są doktryny: jedna z ojca w syna Testamentem tradycji wewnętrzna doktryna, C. Norwid: Szkice piórkiem. Druga zaś dla dalekich krewnych i czeladzi Lub podróżnych, skoro je w namiot traf sprowadzi. Ta zewnętrznie odbrzmiewa pierwszej, jak w orzechu Rdzeń ma się do łupiny, jak słowo brzmi w echu. Podobieństwo zależne formą od ilości: Im pokolenie większe, tem większe różności Doktryn dwóch; aż nareszcie zgodzić się nie mogą I dwie tradycje, każda swoją idzie drogą... Stąd Mojżesz, stąd Prometej, o dobie tej samej Niebieski biorąc ogień dwojakiemi bramy, Skoro jeden szemraniem ludu jest trapiony, Drugiemu sęp wnętrznoście maca codzień szpony. Stąd tam, ówdzie są mitów ciągłe podobieństwa, Walki też same, cudy, znaki i męczeństwa, Które, nie wie geograf i chronolog nie wie, Czemu jedne a różne, jak liście na drzewie. Mąż, czoło pokolenia, nietylko już samem Słowem, przez spadkobierców obcuje z Adamem, Lecz ważne miejsce nieraz naznacza kamieniem, Gwóźdź zabija, by świecił stałem przypomnieniem, A szeregi tych gwoździ, nieraz rdzą wytarte, Inicjowany czyta jak pisaną kartę — Z tego to najwytworniej kształci się w Egipcie Ta kabała, co do dziś widna w hieroglipcie. «Hiero-gliptos» tłumaczy się «dawne narycia», Ćwiekowate zaś pismo jest od gwoździ bicia I Eklezjastes ciemne dla nas porównanie Głosi o prawdach, że są «jako gwoździe w ścianie»[16]. Tu doszedłszy, od ziarnka słowa i litery Aż do mowy i pisma i Mojżesza ery, Kiedy się z góry takiej obejrzę dokoła Widzę, że świętość słowa pierwszą jest, co woła, Celem będąc zarazem i środkiem — zaś dla niej Litera jako przestrzeń i czas wśród otchłani I że, jak harfy niema, ani w harfie struny, Coby nie grała ciągle swojemi bieguny, Choć brzmień tych ucho ludzkie nie zna, lecz ocknienie Ptaszyny, popłoch muszki, pyłu przerażenie — Tak w duszy człeka słowo i tak w dziejów toku W biegunach globu tego, w świetle na obłoku We wszechładzie, wszechtonie słowo nieustanne Miarkuje się i rytmi i śpiewa hosannę. Dlatego, jeśli kiedy ciężarność zmysłowa Wątpi, lub nie powiada:: «Wierzę w wolność słowa», To apostolskie «credo»[17] podobnież nie ruszy, Że nie mówi się: «Wierzę w nieśmiertelność duszy», Lecz, że mniej utwierdzony akt wzmacnia wyznanie, I że się mówi: «Wierzę w ciała zmartwychwstanie». Doszedłszy tu, ten samy palec, co w Babelu Uzewnętrzniałe słowo nawrócił do celu, Widzę nie już w ruinie, lecz w budowy planach; Mojżesz wywiera czynem wpływ na Egipcjanach, I dlatego Aaron ma słowa potęgę: Na zewnątrz miecz, na wewnątrz podejma duch księgę. Słowo jest odtąd pełne tem krąglej, że miało Niezadługo już zpsalmić go w epos doskonałą, I na zewnątrz, gdzie drama lub codzienne czyny, Parabolę[18] w kształt zwierzchniej postawić doktryny, Wewnątrz pod lekkim cieniem przeźroczystej palmy Złotą harfę Dawida, rozgorzałą w psalmy. VI. Myślałby kto, że wszystko bliskie dopełnienia, A to zaledwo pierwsze wyzwolały brzmienia; Lud, nawykły się karmić zewnętrzną kabałą, Chce egipskiego cielca — rzeszy grube ciało Tłoczy wewnętrzne słowo i znów zamięszanie. Cóż dopiero... gdy szerzej obejrzysz się na nie! Tam, na krańcach obszaru błogosławionego Prometej ogień poniósł — dla kogo? Dla czego? Co dnia bok mu rozdarli, a skoro mistrz słowa Taki, jak Orfej... serce takie... taka głowa I taka pieśń powstanie, to w jednej wieczerzy Rozwarkoczonych kobiet, którym naród wierzy, Zginie. Solon, późniejszy, chóru nie zrozumie, Teatru się ulęknie, mniej mądry, gdy w tłumie[19], A objawiciel Sparty uzna za stosowne: Czcić to, co energiczne, hańbić, co wymowne. Fryg Ezop z obosieczną formą apologu Zdałoby się, że wytrwa, bo chytry i w progu, Ale i tego widzę, że na skały kraniec Pcha rzesza parazytów, pcha delficki taniec, Aż wygiął się nad otchłań i stopę usunął: Wzleciał spłoszony orzeł... bajkopisarz runął! VII. Gdziekolwiekbądź wewnętrzne słowo ucierpiało, Szedł potwór, który wietrzył, aż utyje ciało, Szła hiena niewoli... Niedługo czas złoty Kwitnął Dawida harfy, promiennej, jak cnoty, Gdy on w pieśń uszykował poetyckim jawem To, co zaciosał Mojżesz rutyną i prawem. Dwadzieścia cztery chórów szło z nim, jak do bitwy, Cztery tysiące głosów śpiewało modlitwy. Żaden lud nigdy, nigdzie i nie miał nie ma Takiej pieśni, jak «Psalmy». Każda przy niej niema. Niezadługo myśliłbyś, że słowo na tronie Zajaśnieje: już widny przebłysk w Salomonie, Już są księgi, jak Hiob, są już przysłów zbiory, Wzamian sobie zagadki dają autory. Zdałoby się, że druku potrzeba im nieco, Alić fenickie nawy rozwioślone lecą I na cały świat niosą wiedzy błyskawice, Zarzucając alfabet i srebrne kotwice. Homer zdala, przez wieki cenion za dni onych Żył, ale czy dotykał wawrzynów zielonych, Jeśli nie wiemy dotąd gdzie i w stanie jakim, Ani czy rzeczywiście był ślepym żebrakiem? Wszelako, że rycerskie ośpiewał herbarze. Słynniejszy od Hezjoda, co sławi ołtarze. VIII. Tu trzeba już wziąć ściślej znaczenie wyrazu. Parabola jest obraz, pieśń jest duch obrazu; Słowo, brzmiąc nieustannie, z przestrzenią i czasem Znosi się — obraz każdej myśli jest nawiasem; Dlatego samorodnie nieraz parabole Ludowe zakwitają jak ugoru pole, Całe bowiem stworzenie sklepi się obrazem. Człowiek, myśląc, maluje i śpiewa zarazem. Wyraz «jako»[20] jest pendzlem lub dłótem tak samo Jak głoska «O» jest nutą, a spółgłoski gamą. Słowo więc całość swoją od początku niosło, Rozwinęło je tylko uczone rzemiosło. I od początku była część zewnętrzna słowa I wewnętrzna — jak wszelka świątyni budowa. Duch miał czem się nazewnątrz wyrażać, lub wgórę Monologiem podnosić — miał architekturę; Lecz budowa, gdy części w ciążeniu się miną, Czołem zapada w ziemię i sterczy ruiną. Gdziekolwiekbądź wewnętrzne słowo ucierpiało Szedł potwór, który wietrzył, czy utyło ciało, Szła niewoli hiena... Już po Salomonie, A ledwo jutrznia prawdy błysnęła na tronie, Zewnętrzne bałwochwalstwo znów uciska ducha, W powietrzu dźwięk daleki, jak kajdan łańcucha, I świst bicza powózek assyrskiej szarańczy. Kto słyszy — drży, kto nie śmie słyszeć — gra i tańczy. Cóż stało się z świętemi wnętrznościami słowa? Gdzie ład nastroju pierzchnął? — Gdzie słowa budowa? Gdzie mąż, niewiasta, kapłan? — Gdzie chóry i czeladź? Źródło — zdroje i puhar — i wiedza, jak przelać? Sen i jaw, myśl i forma, wygłos i milczenie, Świętym targnione gwałtem, nurtują sumienie. Dwunastoletnie dziecię powstawa prorokiem I senatorów sądzi z zaiskrzonem okiem Uchodzących... To Daniel!... Jeremias, pachole Czternastoletnie, z wielką smętnością na czole Ogląda się — dno czasów widzi, mija pozór, Grożąc, że niedaleki Nabuchodonozor!... Brody jeszcze Ezechiel nie ma między jeńce Spółświęte, umęczony przez spółpotępieńce, Którzy go popychają w babilońskim tłumie, «Bądź przystępnym — wołając — kto ciebie zrozumie?» Najjaśniejszy Izajas przez roku półczwarta Nagi, postacią ciała, jak pisana karta, Głosi, by wyczytano z niemej jego twarzy, Jak ziemię i lud zniszczy tyran i obnaży. Gest — na literę, ciało swe — na parabolę, Jęk oddają na wygłos, gdy duchowi — wolę; A lud twardo im milczy, lub niewczas się kruszy, Rzekłbyś, że duszy Stwórca chce zwątpić o duszy! Stan taki Słowa jako swe ogłosi cudy? Co dokona u siebie, pocznie między ludy? Tyran rozegna jeńce pod zakresy świata, Pomiędzy barbarzyńce pójdzie wieść skrzydlata I księgi się na grecką upowszechnią mowę, Zatwardziałości ulżą międzynarodowe. Postęp czekać nie będzie na ochotę człeka, Przejdzie mimo, niech serce krwawi się i czeka! Tymczasem wewnątrz chaos ducha tenże samy — Łamią się wodze, partje, świątynie i bramy. Patrz, gdzie zawisło Słowo! Dwa stronnictwa zbrojne, Dwoma obozy stając, znają jeden — wojnę! Ci i tamci wołają Oniasa proroka, By, śród których stanąwszy, wziął klątwę z obłoka I cisnął na przeciwnych... Zatrzymał się starzec, Pojrzał, przykląkł — i naraz odgadnął, co ma rzec: «O! Wszechprzytomny! (mówiąc) Ponieważ z tej strony Są męże Twoi, z tamtej Twój lud uzbrojony. By krwawił rzecz w rozdarciach jałowych i długich, Błagam Cię, nie wysłuchaj ni jednych, ni drugich!...» Tu przemilkł. A pocisków grad z dwóch stron uderzył I oblicze mu strzaskał, iż go nie uśmierzył. Koniec słowom!... Na całym świecie pozostało Jedno pragnienie wielkie, by Słowo się stało I aby wiek zakwitnął pojęcia się wzajem. Czem sprawi się to?... Berłem? Prawem? Obyczajem? Słowo już swoje wszystkie zyskało potęgi Od psalmodji wewnętrznej — do mowy i księgi. Ma pieśń i parabolę, zagadkę, przysłowie, Dialog, dramę, epos, prawidła w wymowie. Ma harangę[21] i powieść, wreszcie romans grecki, Pamflet i panegiryk[22] senatu, szlachecki... Raz nawet już stanęło u kresu dojrzenia: Poczuło, że jest także i wolność milczenia, Nietylko wolność Słowa... Tę zaś nową rację Lud uwiadomił rzymski przez manifestację Na Monte-Sacro, idąc w porządku i grozie Takiej, że epopeja zdziwiła się prozie... A senat wysłał męża w todze, by ludowi Bajkę rzekł i w tej bajce: co senat stanowi[23]. Gdy więc od wniebogłosów, gdy więc od natchnienia Słowo objęło wszystkie tony do milczenia, Cóż nie powie, nie skreśli? — Czegoż nie wyczyta? Dwojga mu brakło tylko: Spiritus et vita[24]. IX. Augusta wiek, tak zwany złotym, promienieje... Wszelki pracownik słowa iści swe nadzieje. Jakkolwiek do dziś jeszcze nie znamy przyczyny Dla której Owid smętne nawiedził równiny Bez zielonego lauru, lecz w burce tułackiej. Ani gdzie zmarł ów pierwszy poeta sarmacki. Wiek Augusta... to tryumf... to pokój... a przecie Sam Horacy ze świątyń każe wynieść śmiecie I głos jest, że najeźdźca zetrze Romy głowę W popiół, na którym konia wyciśnie podkowę... Tymczasem słowo w pełni swej jaśnieje światu, Nawet ma i naczynie złote mecenatu[25]. Czegoż mu zbywa jeszcze, skoro wynalazło Samą prozy potoczność i użyło na zło... I wszystko ma od niebios szczytu do niziny, Gdzie oliwa zielona, gdzie gęste wawrzyny. Przyszła nareszcie chwila ciszy uroczystej, Stało się — między ludzi wszedł Mistrz Wiekuisty I do historji, która wielkich zdarzeń czeka, Dołączył biografję każdego człowieka, Do epoki — dzień każdy, każdą dnia godzinę, A do słów umiejętnych — wnętrzną słów przyczynę, To jest intencję serca... Więc zstąpił sam na dno, Zawładnął, nie jak króle i uczeni władną. A teraz co?... Czy tylko cierń jego korony, Czy tylko wstydem słońca horyzont przyćmiony, Czy tylko szrama wielka na skale rozdartej, Grób pusty — kamień ziemi trzęsieniem wyparty, I rozetkniętych krzyżów tysiące tysięcy, I wieków dziewiętnaście... I cóż? Czy nie więcej? Nie! Odtąd jest rzecz, światu nieznana staremu: Punkt wyjścia, szlak, i siła, i wiadomość, czemu. Wiemy odtąd, że stary świat nie postępował Ani szedł... lecz pochłaniał się i grawitował. Zmienione są niebiosa, ziemia odmieniona, Nie sama boskość, ludzkość ludziom objawiona. Ogół stał się... a słowo co ma począć dalej? Z wewnątrz nazewnątrz czy się język zapali Tak, że usłyszą wszystkich ludów pierwociny Ojców mową zbliżenie tej spólnej godziny? Słowo każdego już jest poczęści zbiorowe. Osoba jakaś wielka jest gdzieś w społeczeństwie: Czoło ma w gwiazdach, stopę czerwoną w męczeństwie. Grek mówi: «To i Grecja...» powiada Rzymianin: «To i Roma...» «I Polska» wykrzyka Słowianin. «Miecza tylko!...» Mahomet zawołałby we śnie, «Druku tylko!...» kto inny, zarówno niewcześnie, «Miecza tylko i druku!» tam i sam przez wieki Wołaliby młodzieńcy (wracali kaleki!) A twarda dziejów bryła szłaby równem tętnem, Wiecznością grożąc silnym, mądrością namiętnym. Słowo już mnie człeka w jeden ogół zlewać Nauczyło go jeszcze razem się spodziewać, Poczuć osobę trzecią, co z nim zamieszkała — Lecz istnieje punkt wyjścia: nie sam człowiek działa. A jako ów, co wolno po równinie chodzi, Ruchy swoje odmienia, gdy jest z wiosłem w łodzi, I chociaż niemniej woli, lecz inaczej woli, To się oprze na sobie, to się usymboli[26] I fale gestów swoich podda żywiołowi, Spłynie z nim, potem nad nim znów się zastanowi: Tak słowo, historyczną przyjąwszy potęgę, Oprawiło się w ducha moc i w dziejów księgę. Już w Grecji, umiejętnem pismem znamienitej, Ścielono nogom Pawła pargamin rozwity, I ołtarze mu w Listrze słuchacze namiętni Stawić chcieli — już słowa grom w powietrzu tętni, Gdy mąż ów, cały prawie świat obiegłszy stary, Spór znalazł w Antiochji o literę wiary I, takowy rozstrzygnąć że sam nie był w stanie, Szedł, gdzie Piotr, Jan i Jakób czynili zebranie, I gdzie się wolność stalej niż kiedy wysłowi, Mówiąc: «Zda się godziwem Świętemu Duchowi I nam...» Oto jest złota wolności korona! Większej nad tę nie było i niema — to ona! Słowo wróciło w ducha i stało się całe W człowieku i w zebraniu równie doskonałe. Odtąd przez wieki żadna nie błysła nam nowość, Tylko różne języki przez różną miejscowość Spadkobierstwo przyjmują, lub szerzą dobytek. Wolność w użycie wchodzi, w prawo jej użytek. Tam, owdzie, jeśli rzuty zbrojnego ramienia Mogą przyćmić tę światłość, słońce się nie zmienia, Wszystkie potęgi słowa są wciąż działalnemi. Jak wielu strun, od niebios napiętych do ziemi; Jeśli gdzie gwałt się chmurzy, to w przejściu takowem Świętość słowa rycerskiem odzywa się słowem, Wnętrzny monolog cisze uprawią klasztorów, Drama chwilowo zmilknie przez doniosłość chorów, Lecz gminny żywioł łyska pozornym zamętem, Parlament nazywał się pierw «parabolmentem»[27] Od wyrazu gminnego: i wyszedł powoli Z postaciowej sprawy — ludźmi... z paraboli!... Króle, zatargi sądząc pod dębem, śród gminu, Zeszli do przypowieści... te — do praw i czynu, I oto dziś... Cóż słowo to parlamentarne Spełnić ma?... Wielkie słowo, społecznie ofiarne, Trawiące, jak świątynia niewidzialna w tłumie, Co brak jemu, gdy ludzkość się już łączyć mnie I mogłaby nieledwie chórem zabrzmieć tkliwie? Prawda, ależ czy mnie różnić się godziwie? Człowiek, aby się różnił, że ma zbroję całą, Nie dosyć jest — rozdarcie w sercu pozostało. Zbroją czystszą, gdy tenże razem jest znamieniem, Symbolem, z sercem całem i z całem sumieniem Ponad siebie sam będąc, jak orzeł legionu Srebrny, biały i zimny, choć ma krew u szponu, Chociaż, gdzie skrzydłem skinie, tam wieńce lub włócznie, A on nad sobą zawsze w obowiązku spocznie. Jakiż jest bowiem słowa cel i arcydzieło, Jeśli nie to, by ludzkość wszelaką przyjęło, A dotrzymało boskość i świeciło astrem[28], Złagodzonym wytwornej lampy alabastrem. Ten tylko ma swe serce, który go używa Ile ono jest sercem i tak się odzywa — Ten podobnie z energją całą może działać, Kto razem zdolny mieć ją i razem nią pałać. Nieszczerość stąd pozorna, prawda, lecz szczerota, Choć jest powietrzem cnoty, nie jest żadna cnota, Ona jedyną chwilą cnoty tryumfalną, Gdy wykrzykuje: «Patrzcie, jam dzielną i walną!» Ten się nareszcie różnić potrafi ofiarnie, Kto i symbolem zdoła być parlamentarnie, Tem szczerszy, że w całości zdanie wypowiada, Nawet gdy nic nie mówi, powstawa lub siada, Będąc nietylko ojcem swych słów, lecz i synem I duchem — i dopiero uroczystym czynem! X. Jeśli więc tak być mogło, kiedy mówców usta Znały już wszystkie formy, za czasów Augusta, Że stał się głos, co słowo zewnętrzne zasmucił Do wnętrznego zwróciwszy, i kartę przewrócił, Mówiąc: «Jak chcecie głosić budujące treście, Gdy w głębi serca sami niedobrzy jesteście?» Tedy i dziś, i teraz, i wszelakiej doby, Mimo druk i dzienniki (dwa nasze sposoby). Skoro ten druk — to pieniądz, a ten pieniądz — siła, Jak chcecie, by się wolność słowa rozszerzyła?... Jeśli i te wyrocznie, które prawdy głoszą, Niewysłowione w sercach niewole ponoszą, Heroizm sam jeśli jest rolą bohaterów, Nie powietrzem i szkołą ludzkich charakterów, Czytelnik jeśli czyta własne w autorze, Księgarz własne kartuje, każdy żnie, nikt orze, Pokąd, co jest na czasie, zwie się dobrem wtedy, A książki się ścigają, jak welocypedy... Tamten powiada «wolność», ale ruchem nogi Łańcuch kryje, co wlecze mu się u podłogi. Ów mówi «szczerość» głosem wcale nie skłamanym, Lecz ani spytał, czy on w sobie oszukanym Ciosy ciężkie, na które niech nikt nie na rzeka, Bo pozorne i znane, gdy widne zdaleka; Ale, który to pisarz, księgarz i czytelnik Tą się zabawi rzeczą, kiedy to nie zielnik, Złożony ze stokroci i tych roślin wonnych, Które kwitną u wieszczów w ich rytmach bezzgonnych; Kiedy to nie jest żaden z tych złotych pejzaży, Gdzie babilońska wierzba nad wodą się skarży, Dłoń załamując białą na skronie — ni owy Poetyczny dąb, ani jesion romansowy. Ani zieloność miękka, ni bluszcz grobów syty — Tylko spólny interes rzeczypospolitej! XI. Jako przez czasy wszystkie w sposób wieloraki Cierpiało ucisk słowo, cierpi dziś: lecz w jaki? Tu pytanie, na które pełno gdy odpowiesz, Tyle więcej się wzmożesz, ile więcej dowiesz. Przeto zdala od żółci i wszelkiej przysady Powiem treść i świadczące codzienne przykłady. A naprzód, by obłędną myśl wprowadzić na tor, Zeznam, iż dzisiaj autor i wulgaryzator[29] Siły dwie, dwa kierunki i dwa jak wiek wieki Zamieniwszy na jeden, jest jeden kaleki! Jeden głównie kierunek, żeby jak najskorzej Oświecić masy — tanio, jak można, choć gorzej, Choćby zrubasznić prawdę, lecz uczynić wziętą, Zniżyć o sto, to będzie sto więcej pojętą!... Zniżona tak, zaczerpnie namiętności kału. Potem się wyprze ojca swego, ideału, Lecz szeroką się zrobi, jak pożar, a ilu Pojrzy na łunę, rzeknie: «Co za jasność stylu!» Aż śmiech bierze (podobny Annibala śmiechom) Przyznawać autorstwo — komu? Pieśn echom. I dowiedzieć się, ile wiadomość jest nowa, Że nie są jednem słowem dwa odmienne słowa, Że przepisarz, opisarz, spisywacz, stenograf, To nie autor, rzeźbiarzem, że nie jest fotograf, Ani mówcą lakońskim każdy abrewjator...[30] Dwie to ręce — autor i wulgaryzator! Autor[31], słowo greckie, ciemne i magiczne; Wulgaryzator, rzymskie, jasne i uliczne. Nie idzie o to, które z kolebki lub trumny, Lecz że to są dwie struny. I że muzyk umny Nie naciąga dwóch w jedną, tylko człowiek dziki Brzdąkający, jak Marsjas[32] lub pijane z Frygji. Powiadają, że boski Mistrz równie był jasny Dla mądrych i maluczkich (dopisek to własny Do ewangelij czterech, nie wiem, z której wzięty). Któż mniej od Zbawiciela bywa tu pojęty? I czy On wszystkich uczył równo parabolą?... Dziś w ewangeljach nawet czytają, co wolą, A czego wcale niema — lecz co tak się czuje, Tak czyta, jak się puści i zwulgaryzuje. Autor idzie w ciemność, by wydarł jej światło, Wulgaryzator w jasność, by rozlał ją na tło. Dwa kierunki, pozornie różne i czasowo Sprzeczne, jako litera praw i duch jej: słowo, (Dlatego jest dowcipną czyjaś tam nauka, Że, gdy jedni jasności, ów ciemności szuka). Szczęśliwi, którzy z rąk dwóch jedno skrzydło robią; Prac widać dokończywszy, zasnąć się sposobią; Lecz, kto tworzy, ten wielkim i samotnym losem Niesiony jest, gdzie twórczość, więc blisko z chaosem[33] Dwoma ramiony w cienie nieustannie godzi A ile rozdarł, łyska coś, grzmi, coś się rodzi!... To autor... i tak byli wszyscy bez wyjątku, Do dzisiejszego twórstwa od twórstwa początku! (Dlatego jest dowcipną czyjaś tam nauka, Że, gdy jedni płytkości, ów ciemności szuka). Wulgaryzacji celem jest tak wielce jasność. Że ono ginie w cieniu, całą tracąc własność, I znika tam, gdzie światła gotowego braknie, Łaknąc wciąż; jej też słuszna dawać, gdy kto łaknie, Ale ona nie sama przez się nie stworzyła: Ona — to przemysł prawdy, nie skarb jej i siła!... Ona, by dziś dogonić zapóźnione kroki Postępu mas, przysyła im ukłon głęboki, Lecz, kłaniając się, patrzy na obuwie rzeszy, Czy w nagleniu dotrzyma sandał i pośpieszy. Cel jej, gesta i grzeczność, i jej popularność, I konieczna jej prawda, i cała jej marność — Są skądinąd, gdzie indziej, i nie z tego świata, Ku któremu niewdzięczne autorstwo wzlata. Cóż powiem? Że te pierwsze, te elementarne Prawdy są dziś nowością... Jakże zdania marne, I niechaj to da obraz uciśnienia słowa, Gdy rzeczy tak widoczne, tak jawnie się chowa. Dalej, by skreślić całość, pójrzmy na metody Nauczania, tworzone jako parochody[34] Ile możności szybkie, ponętne — dla ludzi Praktycznie zatrudnionych, których książka nudzi, Lub zabawne metody dla szczęśliwych, którzy Bawić się chcą, więc których praca głębsza nuży. Oto obraz — i wierny!... Jakoż teraz słowo Pojęte jest technicznie, zamiennie, wekslowo, I tylko jako środek. I o żadnej dobie Jako cel... i już niema gdzie zmodleć się w sobie. A jako cel nie będąc dosyć poważone, Bliskie jest stradać cechę jedną, cechę onę, O której w umiejętnym świecie ani mowa, Powiedzieć chcę, że bliskie stradać świętość słowa! «Świętość słowa?» — zapyta akademij członek, Dziennikarz, opowieściarz lub nadzorca czcionek, Słowom cała Minerwa — o tym przymiotniku Słowa nie wyczytawszy w spółczesnym dzienniku. Autorstwa pojęcie i wulgaryzacji, Bez różnicy zmieszane, to wagon na stacji, Karmny wodą i ogniem, co wzajemnie pryszczą; Zżyma się, aż źrenice mu czerwono błyszczą. «Gdzież nie pójdzie!» tłum woła. Ani na cal dalej, Tylko pokąd mu drogę ręką wyrównali. Poniekąd złudna szybkość w tem upowszechnieniu, Które ogółu nie zna, gdy mniejszość jest w cieniu, I choć się większość boskim uświęca tytułem: «Vox Dei»[35] ona większą częścią, nie ogółem. Gdyby zaś była onym, to w swojej całości, Pytam się, co zastrzegła dla głosu mniejszości, Który nie ustał nigdy, ni kiedy ustanie, Z niego to bowiem, z niego jest początkowanie, I dnia, którego mniejszość straciłaby mowę, Dosnułby się kłąb dziejów, lub skłamał osnowę; Nie z większości-bo promień inicjatyw świta, Ani z wielmożnej dłoni, lecz z tej, co przebita! Z trzech przeto stron dziś cierpi słowo — i trojako: Jako świętość, jak mniejszość, i nareszcie jako Ogół, który ogółem nie jest, lecz odłamem. Tak dzisiaj słowo cierpi ujarzmione kłamem! Dopiero ze swej strony rządowe rękojmie Karcą wpierw te zdrożności, nim ogół je pojmie, Stanowiąc prawa tłoczni, co wchodzą w działanie Względem płodu, którego tak wątpliwem drganie. Oto jest bezprzysadnie skreślon obraz rzeczy; Niech go pełniej wypowie kto, słusznie zaprzeczy! Najmniej wszelako rządy, lub w ostatku, ganię; Wierząc świętości słowa, nie liczyłem na nie, Lecz chcę, by obywatel czuł u swojej wargi Coś nad rządów rękojmie lub niewczesne skargi. Chcę, by pióra dotknięcie, żeby ust otwarcie Nie na wiotkiej się prawa osadzały karcie, Lecz same niosły z sobą umocnienie swoje Od pierwszego w świat kroku, jak Minerwa zbroję[36]. Widzę, że skoro wolność słowa jest w ucisku, To, co jej wzięto, cynizm daje pośmiewisku I ironia to bierze w opiekę macoszą, Mówiąc: «Nie znieśli prawdy, niech poświst jej znoszą!» Zaś cynizm ma poważną przeszłość i ma szkołę Starą: jak to, że dziecię w świat przychodzi gołe, Ani zapomnieć słuszna, iż wykwintne owe Myślenia, co korony nosiły laurowe, I stopę miały złotym promienną koturnem — Musiały się gdzieś spotkać z czemś prostszem, mniej górnem, I że cynizm w ateńskiej wiedzy Panteonie[37] Był Herkulem!... Ci błądzą, co mają ironję Za zło ludzkiego serca... Ta lewica marzeń Niekoniecznie stąd idzie... Jest ironja zdarzeń, I jest ironja czasów. Obie się nie rodzą Z woli serca jednego, ani w jedne godzą. Prawda, że rząd nie może być palcem wytykan, Że nie znosi działanie ustawicznych szykan, I że stworzeniu wstrętną jest języka żywość; Lecz cóż lepsze? Czy głucha, niema podejrzliwość, Zimna, jak pian powierzchnia, nim bałwany wstaną? Podejrzliwość czemże jest? Milczącą szykaną. Nie! Znam ja coś gorszego nad uśmiechy krzywe, Nad cynizm, nad ironję: znam serjo fałszywe! I gdy byłem w Neptuno[38], gdzie łaźnie Nerona: Wypłukuje z wiszarów fala zapieniona, Bijąc w takt nieustannie i z wielkim spokojem Obłamuje mozajki i ciska, jak swojem, Różnobarwnemi głazy i ciągle je ślini Pianą, i zaokrągla, i równemi czyni, I, jak kulami, rzuca ten tyle potężny Żywioł, jak malec jaki lub kto niedołężny. A pomyśliłem wtedy, że fałszywe serjo Ruchem tych fal, że kolor morza jest liberją. I że to społeczeństwo jakieś niewolnicze Bawi się tu, więc czyni, co się jego tycze... I odszedłem od brzegu morskiego... Nie chciałem Ironji, ale ona szła, jak cień za ciałem, I tarzała się w piasku, gdzie stąpiłem nogą, Jak padalec, stała się obuwia ostrogą, Choć ani mogłem myśleć o niej, ni myślałem Tam, gdzie się stokroć łatwiej spotkać z ideałem. Inny przekląłby morze, jam wielbił te słowa Psalmu: «Naśmieje się z nich kiedyś sam Jehowa!» I poznałem, co to jest ironja zrządzenia, Które nie wyszło z serca ludzkiego ni chcenia. I spomniałem to serjo fałszywe, okrutne! Gdy ludzie, prawdę widząc, czczą kłamstwo wierutne, Niewolniki tych, którzy dzierżą, i zgnębionych, Nie śmiejący nic stworzyć, pyły form stworzonych, Służebni zawsze, zawsze żadni.. Czy ich słowo Przeczy lub twierdzi? Równie krągłe jednakowo, Bo myśl ich jest tym piaskiem brzegu, który psuje Formę swoją, tym kształtem, jakim morze pluje, Pieniąc się i popycha stopą fali białą Ten proch, jak księgę jaką pustą i zbutwiałą. Pogardziłbym — i zmilkłbym! Czy serjo takowe, Gdy, jak wąż najedzony, oślini ci mowę, A społeczeństwo jemu więcej, niż przyklaśnie, Bo przemilczy, lub, w słońce poglądając, zaśnie, Jak Dulcinea silna, leniwa i czerstwa — Lub ogół w asocjację[39] zmieni przeniewierstwa, I między wszystkich rozda po cząstce nałogu, Żeby się wydać pełnem społeczeństwem Bogu I okrągłem i całem... Czy takowe serjo, Któreby niebo swoją okryło liberją I zapięło na guzik cynowy księżyca, Lepsze jest od ironji i pewniej oświeca? Czy takie serjo, które od wieka do wieka Zjedna sobie na zimno genjalnego człeka, A potem go utuczy mową pogrzebową, I postawi mu grubą figurę bronzową, Na której ptak wypocznie i bluszcz pójdzie do niej, — Czy serjo takie wiele czulsze od ironji?... Wszelako taki ogół, co tak się osklepi, Nie ironja, nie cynizm wybudują lepiej. Jedna i drugi, istną nie będąc przyczyną, Trwają tyle, ile są społeczności winą, Lecz któż niemi cokolwiek zacnego postawi? Nikt, choć niemało złego i gorzkiego strawi. Gdzie przeto całe trzeba sklepienie rozpękać, Gdzie przeto wolność słowa musi w poród stękać, Tam, to jest u samego roboty poczęcia, Pytam się: który przymiot swe zachował wzięcia?... Czyli wiedza? Czy talent? Czy wielka wymowa? Nie! Tam charakter człeka, a więc świętość słowa! XII. Jak przeto czyni owy budownik katedry, Że nie pierwej związuje na poddaszu cedry, Ni obleka ich blachy tarczą, lecz odwrotnie Działa, w głębię się mając z taczkami samotnie I, aby wzniosłe stawił, grzebie pierwej w menu A potem mur utwierdza cegły czerwonemi, Powtarzając zasadę budowli — pomału — Nareszcie czaszkę sklepi z okiem bez kryształu, Acz w zaciosach ciąg trzyma jeden i ten samy, Od posad do kolumny, trzęsącej liściami, W sklep idącej gałązek nerwy, aż co dalej Stawiąc, gdy się już wszystko skostni i ustali, Na jeden raz w ostatnią ująwszy wieżycę, Całego gmachu obraz w niej trzyma, jak świecę, I zapala u słońca blach rozmaitością Strzałę wieży, jakoby duch błysnął nad kością — Tak od świętości słowa rzecz snować poczęta, Zestrzelona w charakter, staje, jest dopięta. Człowiek, który na wstępie nieustannie mówił, Milczy i pisze naraz, gdy się zastanowił, Naraz milczy i pisze, bo zastanowienie Ogółu jest objęciem, więc jest określenie, Więc to jest forma. Przeto: litera i słowo Z wewnątrz nazewnątrz całą zakwitnęły mową. Alić, gdy słowo w ślepe zmieniono narzędzie, Zginął plan, opuszczono rusztowań krawędzie, Pomięszanie wewnętrzne, znaczeń słów przemiana I ruina, nim Babel była zbudowana! Dwie się tradycje odtąd głównie rozpierają: Poufna i zewnętrzna; kasty tu powstają, Ale zarazem pismo i ruch dramatyczny, Pełny, gdy równie święty, o ile praktyczny, Przełamany, gdy praca wnętrzna zaniedbaną, Lub w kajdany okuty, gdy ta zapomnianą. Odtąd znów świętość słowa przez prorocze usta Odklina, co zaklęła nicość lub rozpusta, I szeregami ludzi ukamienowanych Pozywa świat do źródeł przed stopy rozlanych, Aż gdy ostatnią kroplę rozetrą pod piętą, Woda się w krew zamieni, nie będąc pojętą! Nareszcie słowa świętość w majestacie całym Gore, lecz nie zewnętrznie głośnym ideałem I, niźli spostrzegł, pierwej świat jest zwyciężony Od wewnętrznej zarówno, jak zewnętrznej strony. Równowiednie się słowo stanowi i czyta, Tworzy charakter, coś jak «spiritus et vita», I siłą jest — jak pierwej w świecie starożytnym Siła się tylko słowem mieniła zaszczytném; A wielkie charaktery, słynne przez klasyków, Winne wielkości pomiar ciszy niewolników. Odtąd, mówię, charakter nie jest już wypadkiem Cudzego upodlenia, jeno prawdy świadkiem. Parabola wraz stręczy rękojmie zbiorowe Harmonijnej dyskusji i z błędu wymowę Czyni, zaś z kłótni daje dialog bogaty, Z uniesień deklamacje... Tu rozejma światy, Przez dany cel niskiemu światu niskie bierze I podnosi, jak słusznie uprzężone zwierzę. Zawiść na bodziec mieni, zazdrość czyni biczem Samej siebie, chełpliwość z krzykiem jej zwodniczym Zamienia na te gzymsów wyskoki, co same Są nic, lecz arcydzieło ubierają w ramę. I, nie widząc go, służą mu, a sobie rade, Dmą w pełność własnych kształtów i w złota paradę. Zło, zaiste że w dramie słowa rozwiniętej Strawione jest i gniewu oścień jest połknięty. Mąż, co na prawdzie stoi, jako heros nagi, Ma już wszystko, gdy dość ma czasu i odwagi. Takowa to oś skoro wzięła utwierdzenie, Stało się w dziejach miejsce, nie miejsca widzenie, Wołające w etery proroczego ducha — Miejsce pewne, garść ziemi dotkliwa i sucha. Stąd graniczność, stąd ludów przestanki i mowy. Konieczny bezinteres międzynarodowy. Ciała nowe, nie z bioder samych gór powstałe, Lecz i ze słów, o ile jaśnieją dojrzałe. A ktoby mi zaprzeczył doniosłości słowa I że nie wstaje przezeń istność narodowa, Ni stworzyć to parlament, co historja, zdolny — Ten wszystko może umieć i znać prócz, że wolny! Nie rodzimość to bowiem języka zrobiła W Ameryce parlament, ale słowo-siła, Tworząc świat cały nowy, jak niebieskie ciała Za dni pierwszych, gdy twórczość byty wymawiała. Nie język przenajczystszy genezą[40] korzeni Waszyngtonowi orła dał i garść promieni, Lecz Ten, co ze wszech figur i ze wszech przymiotów, Ze wszystkich tkań, ze wszystkich uciszeń i grzmotów Czyni ogromną aurę wolności sumienia: Wysokość sfery słowa, nie wartość korzenia![41] Zarody i roślinne języków wartoście Próżna jest, gdy wzajemnie ściągają zazdroście. Żaden sam z siebie nie był i nie jest dostatni; Dziś wziętszym ten, co szczegół kreśli akuratniej, Skoro o pracę idzie i o krajów miedze; Głębszy stanie się wziętszym, gdy pójdzie o wiedzę. Proszę hebrajska mową pisać fejletony, Po parysku dotykać dawidowej struny, Skandynawskie marzenia wyłożyć na mowę Rzymskich legistów, kształtne fraszki lucjanowe Na braminów dialekt. — Zewsząd będą straty, Każdy język okaże się w czemś niebogaty. Lecz, jeżeli mąż, członek narodu, już stoi Tam, gdzie o swe słabości człowiek się nie boi I gdzie ze stron ujemnych urabia się nowa Bezstronności potęga, dodatność zbiorowa, Niechże narodu język strony swe mniej chwalne Zna i prawdzie zeń łuki wiąże tryumfalne. Polskiemu językowi na czem z rodu zbywa?... Na literze! To jego strona jest wątpliwa. Nie na słowie, ni słowa duchowem bogactwie, Ni jego włóknach srebrnych, raczej na ich tkactwie. Litera u nas słusznie nie była pojęta, (Może Achilles winien, lecz to jego pięta) Litera za rzecz była uważana szkolną, Kiełznającą umyślnie, nie bezwłasnowolną, I ani jeden głos się nie podniósł z otwartą Myślą, że ona częścią słowa równie wartą. Do dziś, zaiste, wyznać trzeba, choć boleśnie: Późno wychodzi książka, czyn wzamian przedwcześnie, Gdy na wyścigi takie prac, co nieład wadzi, Patrzą smętnie i mówią: «Kto kogo przesadzi?...» Do dziś ze wszech historyj tą, która utrafia W serce sprawy, byłaby książki biografia. Wszelako bez słusznego litery uznania Ciągu niema i toku, lecz fazy i drgania. Fazy, przez same następstw wywołane starcie Chemiczne, nie zaś z ducha czerpane otwarcie; Próżne myśli i woli odbrzmiewania czasów, Które ledwo być winny kreskami nawiasów. Namiętne dziś, dopokąd odpór jest ich siłą. Jutro puste, pojutrze ani wiesz, co było. Tchnąć możesz bez litery i bez jej uznania, Ale dać nic nie zdołasz: ona rękę skłania. Ludy, chociaż mniej zdolne, choć płytkie natchnieniem, Skoro literze wierne, zgłuszą cię swym cieniem I przejdą mimo twoich uroszczeń, bo one Dawać mogą, nietylko wskazywać koronę. One dzierżą ujętą własność i podzielną, I mogącą się drobić, jak bułkę kościelną, Gdy ty z głębiami słowa w niedosiężnej studnie, Bez wiader ku czerpaniu, strawisz się odludnie I jeszcze szemrać będziesz, zniechęcony nader: «Ja mam źródła, on pije z suchego dna wiader!» Moc miejmy obejrzenia się na braki które, Ujemne będąc, kreślą całości naturę, I są jakoby twórczą narodów pokorą: Pozornie krzywdząc, one dlań skarbią i biorą. Z rodu, rzekłem, polskiemu językowi zbywa Uznania, iż litera jest ciągiem ogniwa, I że, jakkolwiek jasno każda perła świeci, Przestawa być litanią różaniec bez nici. Dość jest spojrzeć na szereg typów, co, gdy staną, Więcej rzekną nad słowa lub księgę pisaną. Benedyktyn milczący w jaworowym lesie, Za nim posąg Jadwigi, który w ręku niesie Model Jagiellońskiego Uniwersytetu... Jezuita, ksiądz pijar, filozof francuski... A potem: w stronę jednę sybirskie powózki, W drugą pielgrzymi kostur... Oto są posągi Tych epok, jak się one nastawiały ongi. Dziejów sąd ma u siebie tę straszną potęgę, Że może słowa nie rzec i utworzyć księgę, Skoro, nie gwałcąc zdania ani rzeczy biegu, Postawi tylko trumnę przy trumnie w szeregu, A wiatr kątami onych zawiśnie w te słowa: «Nie rzekłem nic!... Czytajcie, co zmówił Jehowa!...» Powiadają, że «Księgi Pielgrzymstwa» śród krzyże Porzucone z kartami, które wicher liże, Jak pianę fal, są arcypotężnem zjawiskiem, Że duch bywa materji marnotrawstwa bliskim, Że, zaiste, jest wielkiem natchnienie wulkanu, Ptak je wietrzy, drży jemu grzywą kark kurhanu, Firmament się zanosi łkaniami Sodomy. Coś dzieje się, wracają niedopękłe gromy We chmur wnętrza, jak poród, co uląkł się siebie; Coś się na ziemi dzieje, stało się na niebie. Miasta, jako ich mury pobladły wapienne, Bruki placów jak piersi podnoszą się senne, Gmin szemrze... potem naraz czerwonysłup łuny, Przekreśliwszy firmament, rozdeszcza pioruny. Rolnik pług załamuje w skibę rozżarzoną, Jak krzyż w zachodu blaskach. Król chwiejną koroną Maca po drżącej ziemi, gdzie państwa granice, Zgładzone burzą w karty piasku bladolice, A poświst wichru równa ludzkość cichym pyłem... Mówią, że to jest wielkie! — Ufam!... Ja tam byłem!... Wszelako, acz jest piękne wulkanu natchnienie I, trzęsąc harfą nerwów, ma coś, jak sumienie Doniosłego — być może, że i Nilu łono Szerokiego, co z swoją palm rzadkich koroną Na równem czole, w płaszczu safirowym wody Wraca rocznie, pamiętny, by ukrócić głody I rozwiniętą szanty lazurowej połą Otula pierś narodu, jak matka pierś gołą Niemowlęcia, by wstał jej syn zdrowy i syty Pojrzeć na dobroć Boga, na zbóż aksamity: Myślę, że i ten cichy co rok widok łanu Majestatycznym bywa niemniej od wulkanu. Bawi mię, gdy dziennikarz albo publicysta Klnie średniowieczną ciemność, z której wciąż korzysta; Ta ciemnota musiała nieźle być użyta, Gdy się, jak świeca, topi, a przy niej się czyta. Ciemnota, która mimo niezgrabne praktyki Stworzyła arcydzieła, stworzyła języki! Tych się nie tworzy sennym natchnienia polotem, Zboże po burzy wstawa, lecz nie siane grzmotem, I raczej praca długa a wierna literze Całokształty takowe urabia i strzeże. XIII. Trzeba było łacińską, czeską lub niemiecką Piszące ortografją ustatkować dziecko, Mowę zrównać, uczynić bogatą w nazwiska Płodów ziemi i uczuć, dać jej grom, co błyska, I dać jej ścisłość słowa statutów i głębie Biblijne, i niewieście gruchania gołębie; Słodycz, i moc, i prawdy ciesielski sznur, potem Tłumaczeniami stwierdzić — i jeszcze błyskotem Bieżących wdzięków zwonić, jak ślubny strój żeński, By się po polsku uczył dwór andegaweński! Trzeba było mieć tłocznię i drukarską czeladź Wytrwale pracującą, by ducha w rzecz przelać Nie na dzień, nie na jeden pamflet zaułkowy, Lecz na wieki przed ludźmi i źródłem wymowy. Praca, której nie pełni się między gawędką A gawędką, ni ciska konwulsyjnie, prędko. Trzeba było, jak Ojciec Niebieski, na długo Ukochać, trzeba było być duchem i sługą!... Zwycięstw takich, dlatego, że takich, i właśnie, Żaden nie zniszczy mocar, on pierwej sam zgaśnie, I żaden żandarm, ani cenzor, ni pachołek Orderowy, bo to jest tron, nie lada stołek. Trzeba było być duchem, pokorą, i pracą, I siłą, i nicością — trudem, nie lada co, Żeby ów polski język nie opłonął naraz, Lecz, jak twierdza zupełna, jak obronny taras Ruś, Litwę, Prusy objął. Zarówno w Siewierzu, Jak w Królewcu wybrzmiewał, albo Sandomierzu, Gminny, sielski, uczony, kmiecy i królewski, Ten kasztelański Jana język czarnoleski. Język, który na sądzie popiołów zawoła: «Uwity jestem z nerwów skrwawionych anioła I sadzę was od stopy do włosa, bo jestem Wszystkich was razem duchem i moralnym chrzestem!» Lecz dlaczego, lecz przez co to słowiańskie ciało, Duchem możne, w litery pracach opieszało Tak dalece, że sama nazwa Słowianina, Nie znane mu, co głosi ni skąd się poczyna? Jakby owy, co nigdy nie był ścisłym w mowie, Nie wiedział zato, czemu, ani jak się zowie. Treści te, aby słusznie odczytać, godzi się Wrócić w czas, gdy kowano litery w napisie, I dopiero, epoki powietrzem owiane, Wygłosić, jako były w pamięć zaciosane. Wyraz Slavus mógł znaczyć i sclavus. (Wyrazy[42] Przeistaczają brzmienia, powielekroć razy. Jak Bułgar jest od brzegów rzeki Wołgi — ale I od vulgus; tamtemu to nie przeczy wcale). Sclavus, sława i słowo — tak są zgodne mało, Jak hańba i jak tryumf, jak wiszące ciało Na szubienicy podłej i wieniec laurowy. Tu jest klucz tajemnicy, tu dwuznaczność mowy! Krzyż, tak samo, jak piętno niewoli, promienił Sińcem ciała, a potem w błękit się przemienił I rósł, i oto jego ostateczna stacja Dziś nad tropikiem świeci: krzyża konstalacja. W ósmym wieku znak owy weszedł, jak narzędzie Adoracji mistycznej, i jął zbawiać wszędzie. Z czego przezwisko właśnie że dotąd haniebne, Sclavus, rzadsze się stało, mniej jawnie potrzebne, Aż swej niesławy całkiem nareszcie pozbyło, Kiedy się w dziejach świata słowo stało siłą. I dlatego w przezwisku tem jest sens ciekawy, Że sława ta oznacza zbycie się niesławy Przez rozbrzmienie śród ludów tej dobrej nowiny, Że stawa się już słowo, nie ukaz i czyny — I że Mówca, że jakiś Rzecznik świat wybawi, Nie już mocar; to czuli Spartaki i sclavi, Czuli to nie już mocni, lecz słabi — bo słowo «Słabi» jest slavi, tylko zmienione wymową. Słabi — Sklawy — i Sławni — i Słowo: to cała Jest treść dziejów, jak dziejów oś się obracała! Gdy do ludów tych cichych, rzewnych, do tych głucho Pragnących doszło słowo, podjęło je ucho Do zagonów schylone, co słyszy grzmot wdali — Słabi — chrobrymi, silni — słabymi się stali — «Pauperes spiritu», «Mites» «qui lugent»[43] ci Sklawi Usłyszeli, że dziwny Pan im błogosławi, Że co haniebnem było, stało się bezgannem, I że samo pojęcie sławy zwarjowanem! Do dziś znać, że Słowianin wyglądał, czy wdali Zorza się jakaś nagle światu nie zapali; Mag narodów wyzierał gwiazdy nie na niebie, Lecz w sercu i w goszczeniu i w łamanym chlebie; Od rdzenia więc stanowczą poruszony erą, Czuł on słowo, niewiele bawił się literą. Słowianin też i pisma nie miał, ile wiemy; Druk już mając, jeszcze go znał kształty gockiemi. Tak litera mu zawsze była obojętną, Jakby coś dowolnego, jakby zwierzchnie piętno. Nigdy podobno onej poważyć nie umiał, W literaturze mało, mniej w dziejach rozumiał, Zaś w dogmacie była mu niby nałóg stary Dziecku, co obudziło się w objęciach wiary. Błądzą, którzy spółczesne odnoszą warunki Do niepowrotnej z epok, do epok piastunki, I nie pomną, że prawdy grom się rozniósł prędzej, Niżeli dziś u Słowian kurs cudzych pieniędzy. Przyczyny dwie tę lotną promienność zrządziły, A każdej dziś niejasne są drogi i siły. Pierwszą nazwę przyczyną, że wieść roznoszona Najdoskonalej była w sobie dopełniona; Drugą zaś, że nietylko Izrael, świat cały Pragnął, i serca były wyschłe, jako skały, Chciwe dżdżu. Dzisiaj ledwo ucichła kobiéta, Która sakrament usty bezplamnemi wita, Pojąć może pragnienia owe w całym świecie: Poganin je uczuwał i drujd — mąż i dziecię, Jak kto mógł... Przyrodzenie, nastrojone w jedno, Symboliczniło nieraz lada myśl powszednią; Sen pomagał godzinom jawu, jaw się zlewał Ze snem przez wieszczą siłę; kamień się spodziewał I nerw, cisza, i echo... Pod taką to dobę Sklawus, gdy słowo uczuł, uznał swą osobę, I że od rdzenia swego opromieniał erą, Czuł słowo, niekoniecznie się troszcząc literą. W Chinach jest do dziś zakon, który ma uznane Za cnotę, żeby świstki szanować pisane, Podejmując je z pyłu, który wicher miecie, By się litera marnie nie nurzyła w śmiecie. Myśl niejedna, u Słowian w niedojrzałym czynie Spełzła, byłaby książką dojrzałą w Pekinie!... Dlategoż zawdy Chińczyk ten sam, jako wieczność, Dla owego — u Słowian luźna niestateczność. U Chińczyków stąd idzie w rzeczy najdrobniejszej Staranne dopełnienie, lubo zapał mniejszy; Prace ich do flamandzkich podobne wyrobów, Mimo różnicę pojęć i zapas sposobów. Nieraz się księgozbiory w Polsce podnosiły, Lecz jak twierdze obronne, nie jak wczesne siły; Praca litery nigdy nie była jak funkcja, Ortografja wątpliwa, mętna interpunkcja... Do dziś terminologia obca lub uboga (Owoc niedbalstwa głośno składamy na wroga!), W polemice tak mało formy urobione, Że trudno jest się różnić, łatwiej zejść na stronę, I nie mogąc do głębi każdą kwestję zbadać, Rwać się nie w czas, lub nie w czas do snu się układać. W społecznych formach wyleźć nie można z praktyki Robronów[44]: «Jaśnie», «imość», «pani dobrodziki» Że Liviusa manuskrypt o dobie tej samej Wszedł do Polski, gdy ledwo co w ojczyste bramy, Albo Makiedońskiego Aleksandra listy, Lub nieznany dziś klasyk — mało rzeczywisty Stąd tryumf. O tem wszystkiem i z dumą i chwałą Wiemy, że to, gdzieś będąc, gdzieś się zapodziało. Tak, wszystko jest... gdzieś... jakoś... — i się zapodziewa, I że ginie, przeto się wszystkiego spodziewa, A ktoby winił chwiejny ludu temperament, Nie zgadłby nic... Któż może wykonać testament Choćby najczulszej z matek i sam bardzo szczery, Skoro nie ma pojęcia ważności litery? Jest więc punkt, gdzie nic serce nie pełni, gdzie zapał Nic nie dawa, lub w ognie się omylne złapał, Błędu nie wie, z najdroższych skarbów czyni zamęt I nie może mieć ciągu, bo ciąg — to testament! XIV. Oto moja messeńska, moja tyrtejowa[45] Pieśń i boleść: skończyłem «O wolności słowa». A teraz kędyś palma ze stepu mię wzywa I Oazis, bogdajby choć ta niekłamliwa! Spocząć pragnę, iż błędną rzeczą nie uwiodłem, Pragnę spocząć — i pójdę spocząć — i poszedłem... Gwiazdy przede mną, za mną gwiazdy dżdżą złotemi Kresy, gdy lecę, niebu odrębny i ziemi, Jakbym sam trzecią rzeczą był między obiema... Piasek mówi: «Przeleciał!», wiatr: «Już go tu niema!» Lecę — i ani zgadnąć mogę, setnie jakie Lat — i mil — i atomów tykało kulbakę, Pianą dzierzganę białą — ni drogi jak wiele Ubiec musiałem, prawe upatrując cele, Porzuciwszy świat, na dwie partje rozłamany: Między tytany szału i flegmy tytany Sam przez pustynie lecąc, wybladły, że prawie Litowały się mego pragnienia żórawie I pluły mi dziobami wilgoć, a ja dalej Pędziłem, by mnie bliźni sucho nie żegnali. Bym nie zbył reszty serca pierwej, aż się cegły Nad trumną zaczerwienią, iż miłość dostrzegły!... Zdala, zdala, nim stopa ma dotknęła piasku, Zawołałem sam: «Tadmur!»[46] przy księżyca blasku Kolumn tysiąca więcej widząc, których chóry Szły tam i owdzie kiedyś w myśl architektury. Co gdzieś albo istnieje, lub stała się siłą Myśli ludzkiej i widzi, w niczem jak coś było. I było cicho pośród ruiny ogromnej, Wkładającej na niebo profil wiekopomny, Cały szczerby swojemi, jakby się o ramię Boga oparło czołem miasto, gdy się złamie. Patrzyłem i wydziwić się nie mogłem onej Całości rzeczy, w całość ruiny zmienionej, Pięknej ogółem, który powstał ze zniszczenia, Z potrącenia, zdeptania i z lekceważenia, Gdy rzędy kolumn, jakby skamieniała lira Niewzruszenie a ciągle śpiewały «Palmyra!» Księżyc stał za strun owych skamieniałą kratą, Bluszcz dopełniał, gdzie linję czułeś zbyt szczerbatą, I, jako dłótem ryty, szedł przez blade łomy, Lekszy od ornamentów, równie nieruchomy, Nakreślony harmonją tak, że niepodobna, By zeń bez szwanku gałąź odprysnęła drobna; Kto zaś nie barbarzyniec, ten w ruiny tumie Bluszczu nie tknie, lub całość mniej odeń rozumie! «Całość» rzekłem we wnętrzu ducha — i struchlały Dodałem: «Taka, że jej nie wypowiem całej...» I nie wiem czemu ręką chciałem kamień drobny Podjąć, lecz nie jak fragment wydał się osobny Palcom moim... Zadrżałem i ramię cofnąłem, Czując, że za część jedną rzeczy pełnej wziąłem... I natychmiast szepnęła do mnie myśl ostrożna: «Patrz! Oto i ruinę nawet popsuć można». A jam jej odpowiedział: «Zaprawdę — ruina Jest całością!... I nową twórczość odpoczyna!» A, patrząc dłużej, rzekłem: «Jest kres taki, który Nie ruiny już tycze, lecz architektury!» I począłem się w duchu tą myślą dziwować: «Szczególniejsza, że można ruinę zepsować!... Że więc dzieło zniszczenia i dzieło tworzenia Harmonijnie się kędyś łączy i spierścienia...» W tym momencie dotknąłem palcem zmartwychwstanie I wymówiłem słowo: «Jestem!» niespodzianie, I chciałem ręką wtóry kamień podjąć z ziemi, Lecz zdał mi się ogółem łączny ze wszystkiemi... Zadrżałem znów, gdy orzeł rzekł, jak trąba grzmiąca: «Kto tu trąca ruinę, ten principium[47] trąca...» Odtąd już, w jakąkolwiek się przeniosłem sferę, Zrozumiewałem całość słowa i literę.
Opisz własnymi słowami definicję folkloru i wymień jak najwięcej jego elementów.Napisz jak nazywał się słynny … Natychmiastowa odpowiedź na Twoje pytanie. mateuszlademann179 mateuszlademann179
Les Fastes de la grande et ancienne Mxnxstrxndxsx to cykl utworów na klawesyn Françoisa Couperina,opublikowanych w jego Drugiej księdze dzieł na klawesyn powstałej na przełomie1716/17. Stanowiły one oś programu trzeciego koncertu Forum Musicum, w którym zagrali Justyna Młynarczyk i Piotr Młynarczyk na violach da gamba oraz Marcin Świątkiewicz na klawesynie. Cały program, złożony z dzieł baroku francuskiego, nazywał się Cabinet de curiosités, czyli Gabinet osobliwości. Zanim powstały muzea, takie właśnie graciarnie najprzecudniejszych rzeczy wypełniały sale w domach co bogatszych humanistów, tych szlachetnie urodzonych z zacięciem intelektualnym i dobrze wykształconych mieszczan. Na powstanie gabinetów osobliwości wpływ miał renesans, gdzie obok powrotu do estetyki starożytnych, do ich mitologii, powróciła też hellenistyczna ciekawość wobec różnorodności świata, oraz neoplatoński ezoteryzm każący szukać w dalekich stronach przedmiotów magicznych i świadczących o istnieniu niezwykłych zjawisk i stworzeń. Gabinety osobliwości poprzedzały muzea, mniej już osobliwe w swych zbiorach (choć zdarzają się wyjątki, coraz częstsze wraz z rozwojem masowej turystyki), lecz za to bardziej cenne edukacyjnie. W XVII wiecznej Francji rodziło się oświecenie i estetyka neoklasycyzmu. Bardzo ważny był dla jej powstania malarz Poussin, w nowy, filozoficzny sposób łączący widoki natury z odczytaną w czystszy sposób mitologią bogów olimpijskich. W muzyce tej odsłony Forum Musicum nasz gabinet osobliwości zapełnił się muzyką ilustrującą rozmaite sceny, stany i zjawiska, w tym Mxnxstrxndxs. Cieniste zbiorowisko kształtów jawiło mi się raczej jako pożegnanie z dojrzałym barokiem. Zadumane i gęste smugi brzmienia wiol kojarzyły się nieodparcie ze szkicami Rubensa i Rembrandta, z ich nonszalancką impresyjnością i mglistą melancholią. Za nazwą Mxnxstrxndxs czyha nie tyle mityczna bestia, czy eliksir zwiększający zasięg powietrzny latających mioteł i dywanów, ale polityka. To, co Couperin nazwał Mxnxstrxndxs było próbą przywrócenia rangi cechu muzyków. Ménestrandise, czyli korporacja minstreli, została utworzona w 1321 roku w celu odrzucenia muzyków-włóczęgów, których działalność uznano za poniżającą dla bardziej edukowanych adeptów muzyki. Organizacja osiągnęła swój szczyt w XVI wieku. W XVII wieku wysokie uznanie dla muzyków Kaplicy Królewskiej, którzy nie byli częścią Ménestrandise spowodowało upadek znaczenia przynależności do Ménestrandise i konflikt między jego członkami a innymi muzykami. W 1693 r. Grupa kompozytorów, w tym Nicolas Lebègue, Guillaume-Gabriel Nivers, Jean-Baptiste Buterne i François Couperin, przedstawiła Ludwikowi XIV list protestacyjny przeciwko korporacji, oskarżając ją o zbytnią restrykcyjność wobec wolności muzyków. Podobny protest wyrażono w 1707 roku. François Couperin skomponował na tą okazję Les Fastes de la grande et ancien Mxnxstrxndxsx (tytuł był nieco enigmatyczny, aby uniknąć pozwów ze strony korporacji). Była to surowa w swej trafności satyra, gdyż dla królewskich muzyków członkowie Ménestrandise byli niczym innym jak żonglerami, zazdrosnymi błaznami z wyszkolonymi małpami, ignorującymi muzykę i udającymi, że płacą jakieś absurdalne podatki. W zbiorze edyktów opublikowanym przez Pierre'a Roberta Christophe'a Ballarda w 1774 roku pod egidą Korpusu Muzyki Jego Królewskiej Mości, znajduje się kronika konfliktu między korporacją a muzykami innych organizacji: „Powtarzające się próby Menestrandise, aby zmusić muzyków do wstąpienia do społeczności i uiszczenia odpowiednich opłat rejestracyjnych, niezliczone procesy sądowe generowane w stolicy, podobnie jak w pozostałych częściach kraju, oraz brak szacunku dla zapewnienia twórczej wolności w tworzeniu muzyki to powody, które doprowadziły do ​​powstania tych edyktów”. No i zostaliśmy z francuską muzyką późnego baroku, lub też z przedwiośnia oświecenia, która wydaje się paradoksalna łącząc dość ścisłe konwencje ze znaną tylko szkicownikom swobodą i – niekiedy – ekshibicjonistyczną wręcz intymnością. Ta dwubiegunowość sprzyja ilustratywności tej muzyki, bo jakże inaczej skomponować paszkwil na nieszczęsnych potomków cechu minstreli, jeśli nie odnosząc się publicystycznie wręcz do bieżących wydarzeń, scen i charakterów. Bohaterkami koncertu Forum Musicum, który odbywał się w samym sercu Wrocławia, czyli w średniowiecznym Ratuszu, były wiole. Lecz ogniwa Les Fastes de la grande et ancienne Mxnxstrxndxsx przynależały tylko do klawesynu. Marcin Świątkiewicz grał wspaniale. Zachwyciło mnie jego perfekcyjne wyczucie muzycznego czasu, pozwalające na granie gęstych faktur Couperina z niebywałą dokładnością i elegancją, dokładnie tak jak trzeba i jak niewielu potrafi. Czy Couperin okazał się bardzo szyderczy? Wrodzona elegancja nie pozwoliła mu rechotać i zgrzytać zębami, choć nieszczęśni Minstrele przeganiani przez żebraków, żonglerów, małpy i niedźwiedzie w wyzywająco eleganckim stylu mogli się zdać ofiarami szczególnie subtelnej złośliwości. Dziś trzeba płacić za zdjęcia Wieży Eiffla nocą, zatem koniec końców małpy, niedźwiedzie i minstrele odnieśli swój cechowo-korporacyjny triumf. Na koncercie nie zabrakło oczywiście króla muzycznej szkicowości i intymności, Marina Marais, jak lubię go spolszczać „Mariana z Bagien” (Marais, Bagna, to sławna, uniwersytecka dzielnica dawnego Paryża). Gambiści grali świetnie, udało im się też znaleźć dobry akustycznie punkt Wielkiej Sali Ratuszowej. Dźwięk był wprawdzie trochę zbyt rozmyty, za to donośny, co przy cichutkich wiolach bardzo istotne. Marais zapewnił nam całą plejadę cudowności do gabinetowej kolekcji. Była nawet operacja usunięcia kamienia żółciowego z nerek, co na przełomie XVII i XVIII wieków nie mogło kończyć się zbyt często dobrze. Imponujące i pełne romantyzmu były sławne Dzwony, magiczny okazał się Marsz Persów, Zamieszanie zadziwiało złożonością narracji i pięknem ekspresyjnej kompozycji. Nie zabrakło też sławnej Marzycielki, która stała się kanwą dla Wszystkich Poranków Świata, pięknego filmu o Marin Marais i jego mistrzu Monsieur de Sainte-Colombe. Dzięki bardzo dobremu wykonaniu geniusz „Chopina wioli” zabłysł pełnym blaskiem. Odniosłem też wrażenie, że trudno znaleźć muzykę lepiej łączącą się z dojrzałym barokowym malarstwem, gdzie pewna nonszalancja, wychodzenie z granic linii budują cudowne efekty estetyczne. Justyna Młynarczyk i Piotr Młynarczyk udowodnili, że przepaść, jaka dzieliła kiedyś innych gambistów od Jordiego Savalla i Wielanda Kuijkena została w dużej mierze zasypana. Nie brakowało oczywiście gęstych i smolistych niskich tonów, takich jak czernie w obrazach Velasqueza. XVII wieczni miłośnicy francuskiej muzyki gambowej lubowali się w tych żarzących się ogniem basach i z pewnością byliby zadowoleni, gdyby zasiedli obok nas w Ratuszu. Na ciężkie i masywne basowe plany polscy wykonawcy nakładali cudowne frazy i zdobienia na wyższych strunach instrumentów, zaś lekkością palców mogli się dodatkowo popisać w utworze nawiązującym do techniki lutniowej. Wydaje mi się, że zwłaszcza styl gry Piotra Młynarczyka bliski jest konkretnemu, mocnemu brzmieniu Kuijkena, pełnemu, gdy trzeba, surowej ekspresji. Usłyszeliśmy tylko jeden utwór mistrza Maraisa – Monsieura de Sainte-Colombe. Był to Concert à deux violes esgales „Les Batteries”, czyli Działa. Aż ciężko uwierzyć, że można nadać tak poetycki I kameralny charakter nowoczesnej broni. Cenną ciekawostką repertuarową koncertu była obecność wielu dzieł Louisa de Caix d’Hervelois, który zmarł w 1759 roku, dwie dekady po Marinie Marais i Françoisie Couperinie. Ostatnie swoje wiolowe dzieła pisał już w erze zmierzchu tego instrumentu w wiernej mu długo Francji i jest to ciekawe. D’Hervelois posługiwał się już zupełnie inną fakturą brzmienia, był też mniej swobodny i impresjonistyczny w dziedzinie rytmu i muzycznych kulminacji. Miło było usłyszeć choćby jego Rogi, albo Gitarę, muzyczne ilustracje obdarzone solidnością kunsztownych rycin i pozbawione szaleństwa rysunku węglem. To był świetny koncert, zarówno od strony repertuaru, jak i wykonania. Miło było widzieć mistrzów swoich instrumentów na tle pięknego, późnogotyckiego portalu Ratusza, gdzie lew i orzeł z herbu Wrocławia zdawały się biec za rozchodzącymi się pod gotyckim sklepieniem dźwiękami. Justyna Młynarczyk, Piotr Młynarczyk / fot. Mateusz Kluczny Program: Muzyka francuskiego baroku M. Marais Allemande la Bizarre z Suite d'un goût etranger ze zbioru Quatrième livre de pièces de viole (1717) F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Premier Acte. Les Notables, et Jurés – Mxnxstrxndxnrs z Onzième Ordre ze zbioruSecond livre de pièces de clavecin (1716) M. Marais Cloches ou carillon z Suite en ré mineur ze zbioru Deuxième livre de pièces de viole (1701) L. de Caix d’Hervelois Cors de chasse ze zbioru Quatrième livre de pièces de viole (1740) Monsieur de Sainte-Colombe Concert à deux violes esgales „Les Batteries” M. Marais Gavotte du goût du théorbe que l’on peut pincer si l’on veut z Suite en si bémol majeur ze zbioru Troisième livre de pièces de viole (1711); La Géorgienne dite La Meupertuy z Suite en sol mineur ze zbioru Cinquième livre de pièces de viole (1725) F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Second Acte. Les Viéleux, et les Gueux z Onzième Ordre ze zbioru Second livre… M. Marais Marche Persane dite la Savigny z Suite en mi mineur ze zbioru Cinquième livre de pièces de viole (1725) L. de Caix d’Hervelois La Guitare ze zbioru Troisième livre de pièces de viole (1748) M. Marais Le Biscayenne z Suite en mi mineur ze zbioru Quatrième livre… F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Troisième Acte. Les Jongleurs, Sauteurs; et Saltimbanques: avec les Ours, et les Singes z Onzième Ordre ze zbioru Second livre… L. de Caix d’Hervelois Le Papillon ze zbioru Second livre de pièces de viole (1719); Le Moulinet ze zbioru Quatrième livre… R. Marais Les forgerons ze zbioru Premier livre de pièces de viole (1738) F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Quatrième Acte. Les Invalides: ou gens Estropiés au service de la grande Mxnxstrxndxsx z Onzième Ordre ze zbioru Second livre… M. Marais La Rêveuse z Suite d'un goût etranger ze zbioru Quatrième livre de pièces de viole R. Marais Le Noeud d’amour ze zbioru Premier livre de pièces de clavecin M. Marais Le Tableau de l’operation de la taille z Suite en mi mineur ze zbioru Cinquième livre de pièces de viole; Le tourbillon z Suite d'un goût etrangerze zbioru Quatrième livre… F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Cinquième Acte. Désordre, et déroute de toute la troupe: causés par les Yvrognes, les Singes, et les Ours z Onzième Ordre ze zbioru Second livre… M. Marais Charivary z Suite en ré majeur ze zbioru Troisième livre…
\n\n nazywał się dla pięknego brzmienia
SZTUKA PIĘKNEGO I SKUTECZNEGO PERSWAZYJNIE PRZEMAWIANIA - Krzyżówka. Poniżej znaj­duje się li­sta wszys­tkich zna­lezio­nych ha­seł krzy­żów­ko­wych pa­su­ją­cych do szu­ka­nego przez Cie­bie opisu.
Polska muzyka dla każdego Chociaż istnieje wielu fanów polskiej muzyki, wciąż nie wszyscy chcą ją poznawać. Warto jednak spróbować, aby przekonać się, że jest co podziwiać. Polscy Artyści tworzą niesamowite utwory. Wśród topowych wykonawców można wymienić: Artura Rojka - znanego z utworów takich jak "bez końca" czy "Syreny", Monikę Brodkę - uwielbianą przez starszych i młodszych. "Znam Cię na pamięć" czy "Miałeś być" to utwory, które zna prawie każdy. Melę Koteluk - jej głos jest naprawdę oryginalny i przyciąga. "Melodia ulotna" czy "Odprowadź" to nie jedyne hity, które warto polecić. Daria Zawiałow - nie bez powodu ma wielu fanów. Wystarczy posłuchać chociażby "Wojny i Noce", aby przekonać się, dlaczego jest popularna. Dawid Podsiadło - jego głos potrafi zachwycić. Chcesz się przekonać? Posłuchaj "Nie ma fal" i innych przebojów. Roksana Węgiel - lubią ją przede wszystkim nastolatkowie, ale nie tylko. Utwór "Korona" czy "Kanaryjski" zachwycą niejednego wielbiciela dobrej muzyki. Ralph Kaminski - nie mogło zabraknąć go na liście topowych artystów. "Kosmiczne Energie" to tylko jeden z wielu przykładów jego talentu. Kwiat Jabłoni - niebanalna nazwa przyciąga, a utwory takie jak "Drogi proste" czy "Dziś późno pójdę spać" zatrzymują na dłużej. Sanah - piękny głos i wielki talent. Wśród najpopularniejszych utworów warto wymienić "Ale jazz!" czy "Melodia". Dzień Polskiej Muzyki jest wyjątkową okazją i warto w tym czasie wspierać Polskich Artystów. Nie jest to jednak jedyny dzień w roku, kiedy można zadbać o dobrą muzykę w swoim życiu. Warto robić to na co dzień. Zobacz też: Pomysły na Dzień Kobiet: bilety na prezent, Cyber Monday, Jesień z eBilet, Prezent na Wielkanoc, Co robić w majówkę?, Eurowizja, Halloween, Prezenty na Dzień Babci i Dziadka, Pomysł na Walentynki: bilety na prezent, Sylwester, Ciekawe miejsca w Polsce, Voucher do teatru, Koncertomania, Pomysły na Dzień Mężczyzny, Black Friday, Miejsca Warszawy, Spektakle, film, koncerty i wydarzenia online, które warto zobaczyć, Dzień Matki, Wakacje 2022, Dzień Dziecka, Dzień Ojca,
\n \nnazywał się dla pięknego brzmienia
Stoicy, zastanawiając się nad naturą poezji, oddzielili znaczenie słowa od jego brzmienia. Znaczenie miało wypełniać utwory treścią, natomiast brzmienie nadawać im formę. Dziś wiemy, że zależności między brzmieniową i znaczeniową warstwą tekstu są znacznie bardziej skomplikowane i rozdzielanie ich ma sens tylko dla celów badawczych. Jedno pozostaje jednak faktem
XI. Opowieść o uczuciach, myślach i kolejach losu pewnego zbiorowiska ludzi, to niby instrument bogaty w tony rozliczne. Uderzmy w nim akord nowy, a może brzmienia jego spotęgują inne głosy i zwiążą je w harmonią jednolitą. Rzućmy okiem na przeszłość Kajetana Orchowskiego. Był on starcem przedwczesnym, schorzałym, bezsilnym, w cichych rozmyślaniach zatopionym, niekiedy zrozpaczonym, zbuntowanym przeciw czemuś niewidzialnemu. Zgwałcone znać były w istnieniu jego wielkie prawa jakieś; pomiędzy tém czem stał się, a tém czém stać się mógł, zaszedł rozdwój, który krzykliwym dysonansem brzmiał w głębi istoty jego, obranéj do szczętu z sił i energii. Miał 24 lata, gdy po stracie obojga rodziców stał się jedynym panem i dziedzicem obszernych włości orchowskich, zawiérających w sobie tysiąc dusz poddanych, miasteczko ludne i dochodne, setki włók gruntu ornego, lub pięknemi, odwiecznemi lasami pokrytego. Było to przed trzydziestu kilku laty. Dwór orchowski, jak inne podobne mu siedliska, cicho i sennie zda się stał śród okolicy; nie brzmiały w nim nawet nigdy odgłosy chwilowych, zdawkowych wesołości ale mniéj niż gdzieindzéj usnęły tu ludzkie uczucia i myśli. Ojciec Kajetana był starym wojakiem i podróżnikiem, z białemi włosami nad czołem przerzniętém szramą głęboką. Matka jego, niewiasta dość młoda jeszcze, całą siłą serca kochała małżonka i jedynego syna, ściany domu swego, wszystkich ludzi biédnych, poezyą i cnotę. Kajetan chował się w domu. Ze spółczesnych mu młodych ludzi bardzo nieliczni tylko otrzymywali publiczne szkolne i uniwersyteckie wychowanie. Młodemu Orchowskiemu przecież przysługiwały w domu rodzinnym środki wychowawcze takie, jakich pozbawioną była większość rówieśników jego. Dziecinne i młodzieńcze lata spłynęły mu pomiędzy rycerską legendą, upostaciowaną w osobie ojca jego, a czystym, poetycznym, słodkim i miłosiernym duchem matki. Dokoła rozwijającéj się istoty jego wiele było ciszy, najlżejszym nieprzerwanéj gwarem, mnóstwo marzeń w czyn niewprawianych, dużo słodyczy i poczuć, bez hartu i zapoznania się z rzeczywistością. Brak ten wszystkiego co zmężnia, utrwala, daje siły potrzebne do stąpania po ziemi, stanowił groźne, choć utajone jeszcze znamię pory owéj. Cokolwiek bądź, wielu było w okolicy ludzi żyjących, którzy pamiętali Kajetana Orchowskiego pięknym, młodym człowiekiem, z gorącym i szlachetnym ogniem w oku, z wyrazem słodyczy w koło ust świéżych, z dumą na białem czole, nie taką która grzesznie i bezmyślnie gardzi ludźmi innymi, ale taką która wypływając z poczucia sił wezbranych w piersi i głowie, mówić się zdaje o wyższych celach, o niepospolitych przeznaczeniach noszącego ją w sobie człowieka. To téż młody dziedzic dóbr orchowskich prędko i zupełnie mimowoli zdobył sobie śród sennéj okolicy pewien rozgłos. Opowiadano o nim że lubił samotność i czytywał książki, że unikał o ile mógł gwarnych i nieraz świetnych, lecz zawsze trywialnych zebrań sąsiedzkich i kawalerskich pustot, że skromny był jak dziewczyna i we dworze swym zaprowadził obyczaj szczególniéj surowy. Mówiono że zdolnym był godzinę całą w milczącéj zadumie stać przed obrazem, posągiem lub piękném zjawiskiem przyrody, — a byli nawet tacy, co utrzymywali, że przechadzając się po lesie lub ogrodzie, głośno deklamował poezye, inni zaś którzy z pewnych postępków i odzywań się jego odgadywali w nim demokratę i filantropa. — Dziwak! z przekąsem mawiali o nim jedni. — Marzyciel! uśmiechali się drudzy. — Reformator! sarkali inni. Nagle do wszystkich krążących o nim wieści przybyła jedna jeszcze: „Kajetan Orchowski kocha się!.” „W kim?” — „W żadnéj z dziewic rozkwitających pośród równych mu godnością i majątkiem rodzin szlacheckich.” — „W kimże więc?” — „Któż to zgadnie?... W pasterce jakiejś chyba, w Cygance, rusałce, ondynie. Po tak dziwacznym młodym człowieku wszystkiego spodziewać się można...” Był-to piękny dzień letni, oblany oślniéwającém światłem słoneczném, a jednak nie skwarny, z orzeźwiającemi powiewami wonnego wiatru, z rojem drobnych obłoków białych, mknących po szafirze nieba. W dniu tym młody dziedzic Orchowa należał całkiem nie do samotności, nie do poezyi, nie do marzeń reformatorskich lub artystycznych zachwytów, ale do prozaicznéj, gospodarskiéj pracy. Działo się z nim tak dniami, godzinami niekiedy. Zrana gospodarz rzeźki i wesoły, wieczorem stawał się marzycielem zadumanym i tęskniącym za czemś nieokreśloném; dziś za wzór życia obierał sobie Pana podstolego, nazajutrz gotów był z gałęzią cyprysu w ręku iść z Gustawem na nocne posępne wędrówki. Objechał dokoła orchowskie łany, przesadził strumień bystry choć wązki, zakreślający granicę pomiędzy posiadłością jego a sąsiedzką i puściwszy cugle na szyję kasztana, zwolna posuwał się drogą kręto biegnącą pomiędzy dojrzewającemi zbożami. U końca drogi, którą przebywał rozkładały się na dość obszernéj przestrzeni szare domostwa miasteczka; drobne okna ich błyszały pod promieniami słońca jak wielkie iskry, a nad dachami wiły się liczne wstęgi srebrzystych dymów. Na prawo dwa borki sosnowe nakształt skrzydeł ciemnych osłaniały niewielki dworek jakiś, roztwiérając się o tyle tylko, aby ukazać jednę białą jego ścianę i szybę stawu ocienioną gałęźmi gęstego rzędu brzóz płaczących. Ludzi nie było widać nigdzie w pobliżu; w oddali tylko majaczyły postacie niewiast wiejskich, nad zagonami lnu pochylone, od strony miasteczka dolatywał gwar niewyraźny; w gałęziach drzew przydrożnych świergotało ptactwo. Nagle w pobliżu dworku świecącego na prawo, zamigotała nad stawem postać jakaś biała, wybiegła z pod brzóz płaczących i mknęła wzdłuż ciemnéj ściany borku; za nią ukazały się dwie inne postacie, mniéjsze od niéj znacznie, potem dwie jeszcze, kilka, kilkanaście... a wszystkie z kolei wbiegły pomiędzy gęstwinę zboża i na wązkiéj miedzy rozwinęły się w sznur długi. Zdala patrzącemu wydawać się mogło, że nie biegły, lecz na fali złocistéj płynęły ku drodze. Kajetan, jadąc wciąż zwolna, przypatrywał się szczególnemu orszakowi temu, który, jak stado ptasząt, z gniazda wymknął się z białego dworku, otulonego skrzydłami ciemnych borów. Im bardziéj zbłiżał się ku drodze, tém wyraźniejsze odgłosy śmiéchów i szczebiotów dziecięcych rozbrzmiewały w cichém, czystém powietrzu. Po chwili wyróżniła się postać orszakowi przodująca. Była to postać dziewczęcia, w białéj sukni perkalowéj, w słomianym kapeluszu, z pod którego spływały dwa długie, płowe warkocze. Za nią biegły dzieci; z tych dwoje blade i chorowite miało twarzyczki, a ubrania ich świadczyły o pochodzeniu szlacheckiém; inne, z pyzatemi, rumianemi policzkami, w koszulkach grubych lub sukiennych kaftanach, pochodziły widocznie z wioski jakiéjś, z téj może, któréj parę chat szarych wychylało się z za ciemnych sosen ocieniających dworek ze stawem. W pobliżu drogi, w małej wklęsłości gruntu, wysoką trawą pokrytéj, rosło kilka grusz starych i rozłożystych. Był to rodzaj altany, przez samę przyrodę zasadzonéj, cienistéj, chłodnéj, szumiącéj zcicha gęstym liściem, który splatał się u góry w przezroczyste sklepienie. Dziewczyna w białéj sukni wbiegła pomiędzy stare grusze i usiadła w ich cieniu. Zdjęła z głowy kapelusz, a rzucając go na trawę, wyciągnęła ręce ku dzieciom, które gwarnym rojem napełniły altanę. To téż drobna gromadka w mgnieniu oka skupiła się przy niéj. Twarz miała ściągłą, o liniach niewysłowionéj słodyczy, kibić wysmukłą, w kształtach swych drobnych mającą cóś dziecinnego i przedziwnie dziewiczego zarazem. Z przezroczystą skronią wspartą na dłoni, siedziała teraz biała i spokojna, z łagodném światłem w oczach i z bladoróżowemi ustami, nawpół otwartemi uśmiechem. W oczach tych było trochę zamyślenia, a w zarysie warg uśmiechniętych błądziła linia smutku. Młody Orchowski zbyt dobrze znał rodzinną swą okolicę, aby mógł nie domyśleć się kim było to zjawisko, które w téj chwili wzrok jego do siebie przykuwało. Wiedział, że dworek ze stawem, pomiędzy dwoma borami stojący, nazywał się Białowolą i należał do rodziny, któréj nikt prawie nie znał zblizka, ale o któréj dziejach dziwne prawiono rzeczy, niby o szczególném zbiorowisku nieszczęść różnych, prześladowań losu, kaléctw, chorób, wczesnych śmierci. Domyślił się z łatwością, że dziewczyna z uśmiéchniętemi usty i smutném okiem była wnuką obecnego dziedzica Białowoli; o istnieniu jéj bowiem zasłyszał był tu i owdzie cóś niewyraźnego i niedobrze zapamiętanego. Pomimo blizkiego sąsiedztwa, nie widział jéj dotąd nigdy. Teraz, nie mógł oderwać od niéj wzroku. Zdawało mu się, że ona jest promieniem wydzielającem się z tego morza blasków, które świat zalewało, jednym z kwiatów, których tyle barwiło się dokoła, najsmuklejszym z nich tylko i najbielszym, nawpół lilią zadumaną, nawpół różą wykwitającą z polnego kwiatu.... Zatrzymał naprzód konia na uboczu, pod cieniem jednéj z wierzb przydrożnych; potém pojéchał daléj, a gdy zrównal się z altaną, młoda dziewczyna, usłyszawszy zapewne tentent konia, spojrzała ku drodze. Ale widok pięknego i młodego jeźdźca nie sprawił na niéj widocznie żadnego wrażenia, ciekawą znać nie była i nie wyglądała w życiu swem romantycznych przygód. Na kolanach jéj siedziała w téj chwili jedna z dwóch dziewczynek o chorowitych, bladych twarzyczkach. Musiała to być siostra jéj mała, albo siostry córka, bo jpodobną do niéj była ze ściągłych rysów twarzy i z błękitnych oczów. Dziewczyna obejmowała dziecię ramieniem, rozgarniała mu włosy nad bladém czołóm i w wychudłéj twarzy topiła spojrzenie nieskończonéj troskliwości. W téj chwili już młody jeździec nie porównywał jéj w myśli ani do promienia, ani do kwiatu. Dziewicza jéj postać przybrała teraz wyraz dojrzałéj kobiécości; w spojrzeniu jéj zwróconém na dziécię chorowite, było cóś macierzyńskiego, co nakazywało głęboki szacunek. Orchowski odjechał, ale od dnia tego codziennie prawie można go było widziéć idącego lub jadącego drogą wiodącą ku miasteczku i okrązającą dworek ze stawem. Patrzył w stronę dworka i zdawał się oczekiwać ztamtąd czegóś; ale oczekiwania długo były daremne, białowolska dziewczyna nie przychodziła już z gromadką swą pomiędzy stare grusze polne, albo on może przybywał tam wtedy zawsze, gdy jéj nie było.... Zobaczył ją znowu zblizka w pewien dzień jesienny, mglisty nieco i chmurny. Była sama jedna. Zamiast słomianego kapelusza, miała na płowych włosach chusteczkę czarną, a zamiast białéj letniéj sukni, kibić jéj smukłą okrywało ciemne wełniane ubranie. Gdy nadchodził, zbliżała się właśnie ku drodze ścieżką, wijącą się pomiędzy ściernią zczerniałą od mgły i deszczów. Uczuł się wzruszonym jéj widokiem więcéj może, niż tego się spodziewał. Stanął, ukryty nieco za przydróżném drzewem, i patrzył na nią. Szła zwolna, z głową pochyloną; w rękach niosła długi wieniec, upleciony z białych nieśmiertelników i barwinkowych liści. Zatrzymała się i zarzuciła wieniec na ramiona nizkiego krzyża, który grubo wyciosany z drzewa, wznosił się na małém wzgórzu, u końca ścieżki. Gdy to czyniła, wielkie, błękitne oczy jéj wzniesione ku niebu, napełniły się wyrazem gorącego błagania. Stała tak chwilę, ze wzrokiem utopionym w wysokościach, z niememi modły zawieszonémi na milczących wargach. Potém osunęła się zwolna na ziemię, splotła przed sobą dłonie, skroń oparła o stopy krzyża i przymknęła powieki. W nieruchoméj postawie jéj, na twarzy bladéj i przezroczystéj, spoczywało piętno głębokiego, nieprzezwyciężonego zmęczenia. Smutek cichy i pokorny błądził na jéj ustach bladych i drobnych. Dosyć było wtedy raz spojrzeć na nią, aby poznać, że na rozkwitającéj młodości téj zaciężyły już srogie doświadczenia trudów i cierpień. Cisza i pustka panowały dokoła, nie widać było nigdzie żadnéj istoty żyjącéj; przyroda nawet bez barwy, bez głosu, zdawała się spoczywać w omdleniu pomiędzy szaremi chmurami, zwolna sunącemi w górze, i między ciepłemi, gęstemi mgłami, wiszącemi u dołu. Po chwili dopiéro od strony pól pustych przypłynął głos jakiś oddalony. — Franiu! Franiu! wołała niewidzialna jakaś istota ludzka. Imię to, powtórzone dwa razy przeciągle, zabrzmiało w powietrzu, a słabe echo powtórzyło je po raz trzeci pod ścianą boru. Dziewczyna spoczywająca u stóp krzyża otworzyła oczy, szybko podniosła głowę i zdawała się słuchać z uwagą. — Franiu! raz jeszcze i z mniejszego już oddalenia zawołał głos. W brzmieniach jego przeciągłych, jękliwych nieco, dźwięczała niby skarga użalającego się dziecka i nieskończona słodycz serca przyzywającego ku sobie istotę ukochaną. Młoda dziewczyna jak sprężyną ruszona, porwała się z ziemi. Stanęła wyprostowana, widocznie czegoś nagle zaniepokojona, i patrząc w stronę z któréj brzmiało wołanie, zawołała także: — Jasiu!... Głos jéj srebrzysty był i tak jak kształty ciała dziecinny prawie, a jednak przeciągle i donośnie rozległ się dokoła. Odpowiedzią na jéj wołanie był okrzyk niewyraźny, choć donośny. Brzmiała w nim radość kogoś, co znalazł nakoniec to czego szukał. Zarazem z pomiędzy karłowatych wierzb, porastających małą poblizką łączkę, wysunęła się na pole postać na piérwszy rzut oka dość dziwna. Był-to mężczyzna z twarzą ciemną, w odzieniu poplamioném kurzawą i błotem. Oczy miał takie same jak młoda dziewczyna, wielkie i błękitne, ale szeroko roztwarte, zagasłe, jakby martwe i najlżéjszym promieniem myśli przytomnéj nieożywione. Wiek jego trudno było poznać. Twarz wyglądała staro i pooraną była zmarszczkami, ale głowę okrywały włosy ciemne, kędzierzawe i gęste. Na włosach tych splątanych piętrzyło się cóś nakształt olbrzymiego wieńca, bezładnie splecionego ze zżółkłych liści i suchych badyli polnych. W ręku trzymał giętką gałąź wierzby, okrytą gęstym, uwiędłym liściem. Ujrzawszy postać tę, młoda dziewczyna postąpiła szybko kilkanaście kroków. — Jasiu! Jasiu! wołała idąc i przyśpieszała kroku, jakby w obawie, aby wołający nie zwrócił się w inną stronę i nie umknął. Ale on szedł prosto ku niéj. Obłąkane oczy jego nabrały na widok jéj wyrazu dziecinnéj radości, a usta zwiędłe otwierały się wsród zmarszczonéj twarzy głośnym, nieprzytomnym śmiéchem. Spotkali się u skraju nizkiéj, wilgotnéj łączki. — Gdzie byłeś, Jasiu? spytała młoda dziewczyna, ujmując ciemną, grubą rękę obłąkanego. Zadawała pytanie to głosem łagodnym, ale ze spojrzeniem poważném i twarzą nierozjaśnioną uśmiechem. Powaga ta i badawcze spojrzenie dziewczyny zdawało się sprawiać obłąkanemu przykrość niewymowną. — Nie gniéwaj się, Franiu! zaczął mówić jękliwym, żalącym się głosem. Jaś poszedł znowu do lasu i siedział w lesie długo... długo... rok... dziesięć lat... sto lat.... i słuchał co drzewa gadają, i patrzył na te wielkie, białe ptaki, co tam w górze płyną... płyną... Dziewczyna wiodła go za rękę ku ścieżce. — Nie gniewaj się, Franiu, powtarzał obłąkany. Jaś nigdy już więcéj tego nie zrobi... nie pójdzie do lasu, będzie siedział w domu i myślał o tém, jak mu dobrze było wtedy kiedy żył... Teraz on już nie żyje... rozum poleciał tam, gdzie te wielkie białe ptaki latają, a jego do ziemi pochowali... razem z Klemunią... z siostrą naszą Klemunią, która była taka dobra i taka śliczna, a teraz śpi tam pod sosnami... Gwarzył tak długo i głośno, idąc przez pole i potykając się o zagony, mówiąc o sobie, niby o jakiejś innéj istocie, która żyła kiedyś, a patrząc na białe sunące w górze obłoki, które nazywał „wielkiemi ptakami.” Dziewczyna wiodła go wciąż za rękę i w milczeniu słuchała posępnych wyrazów waryata. Stanęli już teraz na ścieżce ku dworkowi wiodącéj. — Ach! krzyknął waryat, to naszę chatę widać. Jest tam i Frania?... — Ja tu jestem, przy tobie, Jasiu! — Tu?... A prawda, to dobrze... pójdziemy do lasu. Mówiąc to, zwrócił się znowu ku łączce porosłéj wierzbą i towarzyszkę swą pociągnął za sobą. Ale ona oparła się ciągnącéj ją ręce jego z dziwną mocą. Stanęła silnie na drobnych swych stopach wsparta, podniosła głowę i patrząc mu prosto w twarz, rzekła ze spokojną mocą. — Pójdziemy do domu. Przez chwilę zdawać się mogło, że pomiędzy obłąkanym tym człowiekiem a młodziuchną, wątłą dziewczyną stoczy się walka trudna i bolesna. Martwe dno źrenic jego zaniepokoiło się, strzeliła z nich błyskawica dzikiego zniecierpliwienia. — Pójdź do lasu! zawołał i usiłował znowu pociągnąć ją za sobą. Ale ona nie ruszyła się z miejsca ani krokiem.... Siły jéj, fizyczne nawet, wyćwiczone znać były do walki i oporów. — Pójdziemy do domu! powtórzyła tym samym głosem stanowczym, a błękitne jéj oko, w téj chwili przenikliwe, badawcze, bez drgnienia powieki tonęło we wzburzonych źrenicach obłąkanego.... Zwyciężyła go... Pochylił głowę przed jéj spojrzeniem, jak dziecko przez matkę skarcone, i poszedł za nią na ścieżkę. Ona szła przodem, nie oglądając się nawet, pewna znać że pójdzie za nią. Szli krętą ścieżką ku dworkowi. W połowie drogi obłąkany zawołał znowu: — Franiu! I nie zważając na to, że szła o parę kroków przed nim, powtarzał wołanie co sekund kilka. Wymawianie jéj imienia zdawało mu się sprawiać przyjemność niezmierną, bo wywoływał je na różne tony, cichsze i głośniejsze, brzmiące to prośbą, to skargą. Imię to brzmiało w powietrzu i obijało się o uszy zamyślonego i zasłuchanego śród drogi Kajetana wtedy jeszcze, gdy dziwna para, okrążywszy stawek, zniknęła z gęstwiny brzóz płaczących i za spłukaną od jesiennéj wilgoci ścianą białego dworku! Wkrótce potém nastąpiła zima. Nad słomianym dachem białowolskiego dworku unosiły się wstęgi szarych dymów, niby tchnienia roznieconego w jego ścianach domowego ogniska. Przed dworkiem leżała kryształowa szyba zamarzniętego stawu, a rzędy brzóz płaczących i ciemne skrzydła borów stroiły się wokoło niego w śnieżne puchy i brylantowe szrony. Młody Orchowski coraz rzadziéj ukazywał się na drodze wiodącéj w pobliżu dworku ku miasteczku. Świat sąsiedzki, więcéj niż kiedykolwiek w zimie téj rozbudzający zabawami żywot swój senny, wyrwał go nakoniec ze starych ścian domu i starał się jaknajbliższą zawiązać z nim znajomość. Znajomość ta jednak do wzajemnéj przyjaźni nie przywiodła. Głośniéj jeszcze niż wprzódy okrzyknięto dziedzica dóbr orchowskich marzycielem i oryginałem. Opowiadano o nim, że wśród zebrań licznych, dla wesołéj zabawy zgromadzonych, rozpoczynał poważne dyskusye o celach życia, obowiązkach, o nauce, rolnictwie i przemyśle; że najpiękniejsze i najbogatsze z dziewic okolicy nie mogły zwrócić na siebie uwagi jego wdziękami ni strojem; że mówił głośno, jako małżeńskich związków nie zawrze inaczéj, jeno ze szczerą miłością w sercu i nie z kim innym, jeno z kobiétą która zrozumie żądania serca jego i umysłu i dopomoże mu do spełnienia planów, jakie zakreślił dla swéj przyszłości. Jakiemi były te plany i co właściwie miały one na celu? nie wypowiadał tego dokładnie i otwarcie przed nikim. Domyślano się rzeczy różnych, przedsięwzięć jakichś gospodarskich, przemysłowych zakładów, filantropijnych urządzeń. Byli i tacy, którzy dowodzili, że młody pan na Orchowie gorącą miał głowę i serce szlachetne, ale czego żądał od życia i siebie samego, sam jeszcze nie wiedział dobrze. Niekiedy do wnętrza domu jego zaleciał jęk biédy jakiejś, skarga czyjegoś cierpienia. Zrywał się wówczas i niewołany biegł tam, gdzie go potrzebowano, otwiérał dłoń i serce... Potém czytywał znowu poezye, wpatrywał się godzinami w pozostawione sobie przez przodków piękne dzieła sztuk i... marzył. W owéj to porze któś rozumny i doświadczenie życia posiadający powiedział o nim: — Gdyby tak teraz młodzieńcowi temu nie zbrakło ręki kierowniczéj, walki o byt, choćby własny, trudu koniecznego, codziennego... gdyby mu teraz obywatelskie dać posłannictwo!... O Białowoli Orchowski zapominał całemi tygodniami, miesiącami; niekiedy zaś, nagle, przed wzrokiem wyobraźni jego stawała smukła, błękitnooka dziewczyna, piastująca na kolanach swych blade, wychudłe dziecię, albo rozmodlona u stóp krzyża, z przymkniętą w zmęczeniu powieką, albo jeszcze wiodąca ku domowi waryata zwieńczonego liśćmi i rzucającego echom dźwięki jéj imienia: Franiu! Franiu! Piérwsze skowronki wiosenne unosiły się nad polami: powietrze ciepłe przesiąknięte było mocną wonią rozgrzanéj ziemi; przydrożne drzewa okrywało rozpuszczające się w liść pękowie, gdy Kajetan Orchowski szedł w stronę miasteczka. Wyglądał jak człowiek, który ma głowę pełną zamiarów, nadziei i marzeń. Nagle stanął i wzrokiem uważnym, rozpromienionym patrzył na zbliżającą się ku drodze młodą dziewczynę. Była to Frania. W chwili gdy spostrzegł ją idącą po wązkiéj miedzy, pochyliła się właśnie ku ziemi i zdawało się że przemówiła słów kilka do kogoś niewidzialnego. Nie otrzymała znać odpowiedzi, i z ust jéj wyrwał się okrzyk lekki. Usiadła śród zoranego zagonu, zdawała się z trudnością podnosić z ziemi ciężar jakiś. Podniosła go wreszcie, powstała i szła ku drodze bardzo powoli, cała zajęta tém czémś, co niosła w objęciu i co utulała pod swém wełnianém, ciemném okryciu. Po kilkunastu jednak krokach sił jéj zabrakło widocznie. Stanęła oparta o jedną z grusz owych, które w pobliżu drogi tworzyły altanę, i potoczyła wzrokiem dokoła. Wzrok ten wyraźnie szukał pomocy. Orchowski stał już przy niéj. — Przebacz pani, rzekł głosem wzruszonym nieco, ale wydało mi się, że pani potrzebujesz pomocy. Na widok tego nieznanego pięknego młodzieńca nie zarumieniła się, nie zmieszała; znać było, że ani na jednę sekundę nie pomyślała o saméj sobie. Cała uwaga jéj i pamięć skupione były nad tém, co w zmęczoném objęciu swém trzymała. — O! jakież to szczęście żem spotkała tu kogoś! rzekła. Nie miałabym dłużéj siły nieść tego dziecka. — Dziecka? ze zdziwieniem powtórzył Kajetan. — Tak, odpowiedziała młoda dziewczyna, znalazłam je na miedzy, nawpół umarłe od głodu i zimna.... Mówiąc to, rozchyliła sukienne okrycie, a młody Orchowski ujrzał cztéroletniego mniéj więcéj chłopaka, w grubéj koszuli, zaledwie okrytéj podartym łachmaném. Dziecię to zsiniałe było od zimna, wychudłe widocznie z głodu; oczy miało zamknięte, co nadawało mu pozór nieżywego, a wkoło głowy włosy gęste jak las, kędzierzawe, ze słomą i kurzawą zmieszane. Ognista barwa włosów tych i pewne linie znędzniałéj twarzy zdradzały jego pochodzenie. — To dziecię żydowskie! zawołał Kajetan. — Tak, spokojnie odparła dziewczyna, to jedno z pietnaściorga dzieci krawca Judela. — Z pietnaściorga dzieci! powtórzył znowu Orchowski. — Judei ma pietnaścioro dzieci; biédny to bardzo człowiek. W tym roku szczególniéj nędza u nich jest straszna. Zamieniali słowa te, idąc drogą do miasteczka wiodącą. Orchowski złożył nawpół nieżywe dziecię na bryczce swéj, która nadjechała, a teraz szedł obok młodéj dziewczyny i słów jéj słuchał z pewném zdziwieniem. — Zkąd pani wiész to wszystko? zapytał. Spokojny uśmiéch okolił blade jéj usta. — Mieszkam o pół wiorsty ztąd, rzekła, wskazując białowolski dworek; urodziłam się tu i wzrosłam... znam wszystkich prawie mieszkańców miasteczka. Orchowski z coraz większem zajęciem patrzył na delikatny profil jéj twarzy, którego białość podnosiły okalające go czarne fałdy chusteczki. Weszli w błotnistą ulicę miasteczka, z dwóch stron szaremi domostwami obudowaną. Orchowski zwrócił się do woźnicy swego z zapytaniem: — Czy wiesz gdzie mieszka krawiec Judel? Woźnica wzruszył ramionami, na znak niewiadomości. — O! podchwyciła Frania, ja dobrze znam mieszkanie Judela. Każ pan zwrócić konie na prawo.... tu w tę uliczkę. W głębi najwęższéj, najbłotnistszéj ulicy miasteczka, stała chata stara, niemal waląca się, z dwoma okienkami dotykającemi nieledwie ziemi. Za jedném z okienek tych, po przez szyby drobne, popękane, szare od pyłu, ludzie przechodzący błotnistą uliczką, widywali od lat dwudziestu może Żyda o twarzy pociągłéj, bladéj, bez zarostu, lecz ocienionéj gęstemi, rudemi włosami, przykrytemi znoszoną jarmułką. Żyd ten codziennie, z wyjątkiem jednych tylko dni sabatu, siadywał przed wązką deską na dwóch klocach wspartą i kawałkami materyi różnego gatunku zarzuconą. Deska ta była stołem; kawałki materyi sztukami płócien lub sukien, zużytych najczęściéj wielce, a tanich zawsze. Żyd siedzący przed stołem tym piérwotnéj prostoty, u okna przez które słabym zaledwie odblaskiem przebijać się mogło światło dzienne, był krawcem. Na imię mu było Judei, a współwyznawcy tylko wiedzieli, że miał on także nazwisko Makower. Od godziny szóstéj z rana do północy, a czasem i dłużéj, Judel szył; wieczorami z za szyb mętnych połyskiwał mały płomień łojówki, która paliła się na stole i żółtym połyskiem obléwała czoło Żyda, nad robotą schylone. Czoło to okryte było skórą zmiętą jak stara karta pergaminu; rysowało je mnóstwo kres i zmarszczek, nie przez lata jednak utworzonych, bo podówczas Judel znajdował się jeszcze w wieku zamęzkiéj dojrzałości. Twarz jego na piérwszy rzut oka wydawała się prawie bezmyślną, gapiowatą i bardzo pokorną; ale po bliższém przyjrzeniu się spostrzedz można było w oczach jego, szeroko zawsze roztwartych, utajone światło ciągłéj niemal wewnętrznéj ekstazy, a wkoło warg cienkich bezbarwnych, linią taką, w jaką zarysowują się zwykle usta tych, którzy cierpią wiele, nie wiedząc o tém sami i nie zdając sobie z tego sprawy. Była to twarz wyrobnika rąk, z duszą utopioną w niemych medytacyach. Szył i dumał, i od czasu do czasu oczy odrywając od roboty, podnosił je w górę, poprzez szyby mętne, szukając pomiędzy obłokami czegoś niewidzialnego. W przedsabatowe wieczory i dnie sabatowe nie siadywał już nad stołem ale stał; na ramionach miał kawał czarnego sukna z białemi szlakami, a przed sobą grubą księgę roztwartą. Wysoka, chuda postać jego chyliła się wtedy, niby trzcina pod powiewem gwałtownego wichru, naprzód i w tył, a przez okienko chaty wypływały na ulicę dźwięki głosu jego, niby gama długa, przechodząca od szeptów nabrzmiałych westchnieniami, do ekstatycznych wykrzyków miłości i jękliwych wołań o pomoc. Miasteczko Orchów zaludnione było w większéj części przez Izraelitów ale powszechnie uznaném zostało, że żaden z nich nie pracował tak nieustannie, nie modlił się tak gorliwie i nie mówił tak mało, jak krawiec Judel. Powiadano także iż żaden z nich nie był tak łagodnym jak on, ani.... tak biednym. Za szybami okienek rozlegały się zrazu płaczliwe krzyki jednego dziecka, potem dwojga, trojga, kilkorga, aż nakoniec przyszedł czas, w którym chata napełniła się taką wrzawą dziecinnych głosów, śmiejących się, płaczących i o chléb wołających, że słychać je było w oddalonych punktach miasteczka. Niekiedy liczna gromadka, wnętrze chaty napełniająca, rozsypywała się nazewnątrz. Dzieci Judela napotkać można było wszędzie: na ulicach i rynku miasteczka, śród pól które je otaczały, po wioskach sąsiednich, przed karczmami miasteczkowemi i przydróżnemi. Tułało się to po miejscach różnych, w grubych koszulinach, u piersi rozwartych, zamiast sukien w łachmanach brudnych i podartych z drobnemi twarzami, otoczonemi gęstwiną rudych włosów. Żadne z nich jednak nie prosiło o jałmużnę. Judel nie prosił także nigdy o nic nikogo, prócz Boga, którego wzywał wielkim głosem w dnie sabatowe, miotając się nad księgą modlitw i chude ręce od chwili do chwili podnosząc w górę. Szył on, szył, szył, nie jak, człowiek, ale jak machina, bez pomocnika, bez żywego ducha, coby mu śród pracy towarzystwa dotrzymywał, tocząc wciąż z samym sobą rozmowy wewnętrzne, które w bladych źrenicach jego odbijały się światłem ducha rozegzaltowanego wśród milczenia ust i... głodu ciała. Roboty wykonane roznosił sam po domach miasteczka i po dworkach sąsiednich, oddalonych o wiorstę, dwie, o milę czasem i więcéj; nie siadał nigdy na wóz żaden, chodził pieszo i szybko bardzo, z głową pochyloną, z oczami wpatrzonemi w ziemię i ze szczególnym jakimś uśmiéchem na ustach. Obuwie na nogach miéwał zawsze podarte i liczne dziury w długim chałacie. Przyszedł nakoniec rok pewien, w którym zdarzyły się trzy wypadki, mające ścisły związek z bytem Judela. Najprzód do kilkunastu głosów dziecinnych, wrzawą napełniających chatę krawca, przybył głos jeden jeszcze — nowo urodzonego dziecka. Było to dziecko piętnaste z rzędu. Następnie przed próg chaty wychodzić przestała Żydówka, ze śniadą, pomarszczoną twarzą, która była żoną Judela i gospodynią chaty. Legła ona w ciemnym kącie izby, wśród spłowiałych poszewek starych piernatów, ubezwładniona chorobą ciężką i długą. Nakoniec do miasteczka przybył krawiec drugi, osiadł przy głównym placu i wywiesił nade drzwiami mieszkania swego szyld, na którym wymalowana była bombiasta suknia krwawego koloru i wielkiemi literami stały wypisane słowa: Krawiec damski i męzki z N. Nowy przybysz był także Izraelitą, ale młodym, rzeźkim, obrotnym i przebiegłym. Uczył się krawiectwa w N. i to mu odrazu zjednało reputacyą głośną; przybrał sobie dwóch pomocników i zagarnął całą robotę z miasteczka i okolicy. Wtedy rzadko już tylko widzieć można było Judela szyjącego. Siadywał on zawsze nad deską stół przedstawiającą, ale zamiast dawnych kawałków materyi, miewał przed sobą tylko motki nici białych i czarnych, nożyce i igielnik stalowy. Przyrządy te leżały nieporuszone dniami, tygodniami; Judel siedział bezczynnie, z łokciami opartemi o deskę i z pergaminowém czołem ukrytém w dłoniach. Przepędzał tak godziny całe, milcząc, myśląc, niekiedy usypiając pod ciepłą pieszczotą słonecznego promienia, który ukradkiem jakby wnikając przez szyby mętne, złotą nicią połyskiwał na zrudziałéj jarmułce Żyda, przebywającego bezrobocie. We wnętrzu chaty nie błyskało już teraz nigdy żadne światełko, zrana nie płonął tam ogień na kominie, a wieczorem nie zapalała się łojówka. Od kilku miesięcy najmniéjszy dymek nie ukazał się nad dachem chaty, wklęsłym i dziurawym. Nie gotowano już tam strawy. Najstarsza córka Judela, Sara, wychodziła od czasu do czasu i powracała z bochenkiem chleba czarnego i kilku cébulami, które starczyć miały rodzinie całéj na tydzień i dłużéj, bo przez czas tak długi nikt już więcéj nie opuszczał chaty i nikt nic nie kupował. Pewnego jednak dnia wiosennego przez próg chaty przepełzało na ulicę cztéroletnie dziécię. Chciało wstać na nogi.... nie mogło. Słabe było i jakby oniemiało, bo nie wydało z siebie głosu żadnego, na czworakach powlokło się ulicą. Świéży powiew wiosenny orzeźwił je znać nieco, bo na skraju miasteczka mogło stanąć na nogi i iść. Poszło téż w pole. Chudą rączyną opierało się o płoty i krzaki, nierozgrzane jeszcze po chłodach zimowych, potykało się o każdą najmniéjszą chropawość grantu, padało, podnosiło się znowu, pełzło lub szło — aż zniknęło śród świéżo pooranych zagonów. Poco dziecię to puściło się na wędrówkę po miasteczku i polach? Któż wié? Wiedzione instynktem istoty głodnéj i zziębniętéj, szukało może pożywienia, lub promieni słońca. Wnętrze chaty zawierało sionkę ciemną i izbę z dwoma okienkami. Izba była tak mała, że na piérwszy rzut oka nikt nie mógłby się domyśleć, jakim sposobem mieściło się w niéj tyle istot żyjących. Była to jedna z tajemnic przestrzeni, znanych dobrze ludziom, którzy zajmują śród niéj miéjsce jakby kradzione, przemocą wydzierane. Czego nie udzielała tam długość i szerokość, to brano od wysokości. Wszystkie cztéry ściany od podłogi do sufitu okryte były wprawionemi w nie drewnianemi półkami. Półek tych było czternaście, a każda z nich przedstawiała miéjsce spoczynku dla jednego dziecka, tak iż wszystkie one leżały w dzień, a spały w nocy jedno nad drugiém, wyniesione nad poziom i zawieszone jakby w powietrzu, nakształt ptaków śpiących po gniazdach do drzew poprzylepianych. Tylko że gniazda ptasze pływają śród czystego powietrza, szumu liści zielonych i blasków słonecznych, tu zaś atmosfera duszna była i cuchnąca, a pośród mroku gęstego rozchodziły się płacze, stękania i ciężkie, chrapiące oddechy. Z odgłosami temi łączyły się od czasu do czasu jęki choréj Żydówki, leżącéj w ciemnym kącie, áród spłowiałych piernatów. Jęcząc, wyciągała rękę wychudłą, zżółkłą i poruszała nią kołyskę z łozy uplecioną, zwieszającą się na sznurach przyczepionych do belki zczerniałego sufitu. Jęki swe przerywała śpiewem drżącym i chrapliwym, którym uśpić starała się krzyczące z głodu piętnaste dziecko.... Ojciec rodziny téj siedział, jak zawsze, u okna nad deską: — obu rękami trzymał się za głowę i przechylając postać swą w obie strony, milczał lub téż w kształcie śpiewu jakiegoś zawodził. Nie odwracał głowy ku izbie dlatego może, aby nie widziéć dzieci stękających i chrapiących na półkach i nagiego, żółtego ramienia, które wychylało się z ciemnego kąta i poruszało sznurami kołyski. W téj chwili otworzyły się na oścież drzwi chaty i stanęła w nich młoda dziewczyna, w czarnéj chusteczce na płowych włosach, z dzieckiem łachmanami okrytém w objęciu, a za nią młody mężczyzna. — Panie Judel, rzekła, postępując w głąb izby, przynoszę ci Mendelka, który spał śród pola na miedzy. Judel zerwał się na równe nogi i stał z széroko otwartemi oczami i z drgającemi usty. Na półkach zrobiła się cisza wielka. Ustały chrapania i stękania. Dokoła ścian pod sufitem i nad podłogą, podnosiły się drobne głowy okryte mszystemi, roztarganemi włosy, i trzynaście par osłupiałych oczu błyszczało śród zmroku. W ciemnym kącie nagie ramię opuściło sznury kolébki i natomiast wyciągnęło się ku drzwiom. — Mendelkie! zawołał z głębi piernatów głos chrapliwy, oj! oj! Gdzie on był? czego on poszedł? Może on już umarł, może już nie żyje? Judel obudził się nagle z odrętwienia. Blade jego, cierpiące i zadumane źrenice tkwiły to w twarzy młodéj dziewczyny, to w licu pięknego pana, to przenosiły się znowu na zsiniałe rysy dziecka, nad którém z troskliwą dłonią i litośnym uśmiechem pochylała się Frania. Nagle wyprostował się, oczy jego zapłonęły i łzawe a błyszczące wzniosły się w górę; na wargach bladych zadrżał uśmiéch pokorny i zarazem zachwycony. Podniósł wskazujący palec ku kawałkowi nieba, widniejącemu przez drobne, popękane szyby, i wielkim głosem zawołał: — Niech jasnym państwu wynagrodzi to Bóg! Ja biédny Żyd i dzieci moje biédne, głodne robaki, ale przed Nim my wszyscy równi. Niech on jasnym państwu tego tak nie zapomni jak ja nie zapomnę! Opuścili chatę biédnego Żyda i zwolna szli ulicami miasteczka. Orchowski konie swe odesłał do domu. Zaniechał już zamierzonéj zrana wycieczki; cała myśl jego, wszystkie jego uczucia były przy młodém dziéwczęciu tém, które postępując obok niego, opowiadało mu dzieje każdego prawie domostwa, jakie mijali. Znała tu wszystkich i ją wszyscy znali. Gospodarne mieszczki, o twarzach ogorzałych, Żydówki na progach domostw piorące bieliznę lub piastujące drobne dzieci, pozdrawiały ją skinieniem głowy i uśmiéchem. Dzieci biegły ku niéj i ze szczebiotem wieszały się u jéj sukni; ojcowie rodzin mieszczańskich odkrywali przed nią głowy i wiedli za nią przyjaznym lub wdzięcznym wzrokiem. Ona opowiadała towarzyszowi swemu kim byli ludzie ci, jak nazywali się, czém się trudnili, w którém domostwie była biéda jaka: ubóstwo, siéroctwo, brak zarobku, choroba. Orchowski przysłuchiwał się jéj ze zdziwieniem. Była śmiałą tą przedziwną śmiałością myśli niewinnéj, która nic nie rojąc dla siebie saméj, żadnych osobistych planów nie snując, trwóg i pożądań nie żywiąc, obawiać się nie ma czego. Mówiła, tak jak śpiéwa ptaszę, bez namysłów, wysileń ni wahań się, ale w mowie jéj przebrzmiewała dusza ludzka kochająca, żądna dobra i harmonii, ciężkiemi próbami życia myśléć nauczona. W głowie i w piersi Kajetana wrzało. Zapomniał na chwilę że idzie z młodą, wdzięczną dziewczyną, ku któréj uczuwał pociąg niewymowny, a zdawało mu się jakoby wszystkie dobre głosy, które nosił w sobie, podnosiły się z dna jego istoty i przemawiały teraz do niego przez jéj usta. Zdawało mu się że trzyma w ręku różczkę czarnoksięzką i że potrzeba mu tylko zakreślić nią w powietrzu krąg wielki, aby wszystko dokoła zakwitło zdrowiem, pięknością i szczęściem. Zdawało mu się, że wznosi się przed nim góra wysoka i potrzeba mu tylko jeden skok uczynić, aby stanąć u jéj szczytu i cudów męztwa, mądrości, miłości dokazać. Dobre uczucia i chęci szlachetne przemieniły się w nim w téj chwili w namiętność, która rozgrzała mu wzrok płomieniem zapału i całą twarz przyoblekła wyrazem niecierpliwego marzenia. Znajdowali się już w pobliżu ścieżki wiodącéj do dworku, tam gdzie wzrastały grusze stare i krzyż nizki podnosił nad wzgórzem ramiona zwieńczone zczerniałém od chłodów i deszczów kwieciem nieśmiertelników. Frania stanęła, chcąc pożegnać towarzysza; on jednak nie odchodził jeszcze, patrzył z kolei na krzyż i na nią. — Widziałem, rzekł, jak pani zawieszała wieniec ten na tym krzyżu. Modliłaś się pani wtedy gorąco, chociaż bez słów.... O co pani tak bardzo błagałaś Boga? W głosie jego było wzruszenie, którego stłumić ni ukryć nie mógł. Po twarzy jéj, po raz piérwszy od chwili spotkania, przesunął się rumieniec. Przykro jéj było, że oko żyjące podpatrzyło tajemnicę wiary jéj głębokiéj i smutnych jéj modłów. Po chwili jednak odpowiedziała: — O cóż innego modlićbym się mogła, jeśli nie o zdrowie mego dziadka, o powrót rozumu, albo przynajmniéj o sen spokojny dla brata mego, o życie dla moich małych?... Widać było w istocie, że nie modliła się nigdy o nic innego, że nigdy nie prosiła Boga o nic dla siebie. Nazajutrz Kajetan Orchowski był gościem białowolskiego dworku. Znalazł tam w kilku małych i skromnych izdebkach starego dziadka, kaléctwem przykutego do poręczowego krzesła na kółkach; dwoje dzieci bladych, z odrobiną zaledwie życia w chorowitych ciałach; obłąkanego, który tułał się bezmyślnie po domu i ogródku, lub znikał na długo w głębi boru; parę sług siwowłosych i młode dziewczę, które na widok jego spłonęło nagłe rumieńcem. Frania była w tym domu nieszczęścia gospodynią, matką, piastunką, dłonią która żywi, sercem które pociesza, łagodną mocą która spokój rozléwa, swobodnym uśmiechem który promień radości rzuca w najgłębsze nawet mroki niedoli. Była wszędzie, myślała o wszystkiém, działała za wszystkich. Na dziecięcych jeszcze barkach jéj spoczęły obowiązki wielkie; dźwigała je, sama nie wiedząc jak, sama nie wiedząc kiedy, i zżyła się ze swym ciężarem, pragnieniem, myślą, nie wybiegając ni razu w świat weselszy. Była piękną i nie wiedziała o tém. Bywała nieraz śmiertelnie znużoną i nie pragnęła ani szukała spoczynku. W każdéj godzinie, w każdéj minucie składała w ofierze na ołtarzu miłości rodzinnéj najpiękniejszy kwiat swéj młodości, najgorętsze płomienie swych uczuć, i nie wiedziała o tém że czyni ofiarę.... Kochała. Taką widywał ją młody Orchowski przez długi szereg dni i tygodni. Stopniowo poczęła zachodzić w niéj zmiana. Raz ujrzał ją siedzącą nad stawem z dziećmi, z któremi nie rozłączała się nigdy prawie; ale zamiast, jak zwykle bywało, gwarzyć z niemi, pieścić je lub uczyć, szklistém spojrzeniem patrzyła w szybę spokojnéj wody nic zda się nie wiedząc w koło siebie, nic nie słysząc. Daremnie blade dziewczynki obejmowały jéj szyję i głowę jéj swywolnie ku sobie ciągnęły; daremnie przynosiły jéj kwiaty i z pieszczotliwym szczebiotem zarzucały niemi jéj suknię, — żadném słowem ni poruszeniem nie odpowiadała na pieszczoty ich i zapytania. Możnaby rzec że owładnął nią sen jakiś głęboki. Czoło jéj, ciężkie nieprzezwyciężoném marzeniem chyliło się coraz niżéj.... aż nareszcie oderwała wzrok od powierzchni wody i spostrzegła młodego gościa, który stał pod cieniem brzozy płaczącéj, z okiem w twarz jéj utkwioném. Powstała szybko, po raz piérwszy zmieszana, strwożona pod jego spojrzeniem. Chciała postąpić naprzód, ale sił jéj zabrakło zrazu; bezwiednym ruchem poniosła dłoń do serca, które znać uderzyło gwałtownie... Innym razem znalazł ją całą ubraną w kwiaty. Długie gałęzie powojów przewijały się śród płowych jéj włosów i białe kielichy swe opuszczały na jéj ramiona. Nigdy przedtém nie stroiła się w kwiaty. Ale teraz zdawało się, że znikła w niéj pamięć o żałobie pokrywającéj dni jéj młodości, że rozpoczynał się dla niéj dzień nowy. Kwiaty, te dzieci promieni, uśmiechnęły się w poranku letnim do niéj, w któréj serce zapadły także piérwsze promienie serdecznego życia... Wesołą była dnia tego jak dziecię; młodość jéj, długo tłumiona smutkami i trudem, upominała się o swe prawa. Wieczorem dopiéro, gdy słońce ukryło się za cienistą gęstwinę brzóz płaczących i bladą, różową już tylko łuną barwiło staw cichy, zjęło ją zamyślenie nagłe, ogarnął ją smutek jakiś niewymowny i nieokreślony. Powolnym ruchem wyjęła z włosów kielichy powoju, a gdy zwiędłe leżały u stóp jéj, patrzyła na nie okiem ocienioném długą i cichą, lecz na dnie ogniami i łzami wrzącą zadumą. Trwało tak długo, aż do schyłku lata, i.... nagle trwać przestało. Był tydzień pewien, w którym młody Orchowski nie odwiedził ni razu białowolskiego dworku. W tym samym téż czasie mówili ludzie wiele i głośno o hucznych, świetnych zabawach wyprawianych po okolicznych dworach na cześć świeżo przybyłéj w strony owe piękności.... piękności niepospolitéj, dumnéj, czarnookiéj, na wzór komety wiodącéj za sobą szlak blasków olśniewających, nakształt wichru przelatującéj z szumem i porywającéj w wir swój wszystko i wszystkich. Po tygodniu Frania, siedząca u kolan swojego dziadka i czytająca mu głośno dzienniki, ujrzała zdala od krzyża jeszcze za stawem, przybywającego gościa. Dziennik wypadł z jéj ręki, głos złamał się nagle w piersi i umilkł.... Przybył, ale zmieniony, blady, jakby po zmęczeniu wielkiém, z chmurą na czole i z błyskawicą wewnętrznéj burzy w oku. Zapytała go z trwogą czy nie jest chory, czy nie spotkało go nieszczęście jakie. Odpowiedział z roztargnieniem i z przymuszonym uśmiéchem. Ona nie zapytywała go więcéj o nic. Odgadła w nim ranę jakąś, walkę, rozdwój uczuć i myśli, który przyniósł ze sobą w cichy jéj kątek ze świata gwarnego, odgadła i milczała, i tylko gdy krzątała się po małym domu, głowa jéj chyliła się wdół, tłoczona smutkiem nieprzezwyciężonym, a gdy na pożegnanie podała mu rękę i uśmiechnęła się, jak zwykle bywało przyjaźnie, łagodnie, w uśmiechu jéj widać było ukrywany, więc niemy ból ściśnionego serca. On dnia tego topił w niéj wzrok wilgotny lub niepokoju pełen, a odchodząc śćisnął dłoń jéj drobną z siłą taką, jakby w téj chwili postanawiał coś w myśli niezłomnie. — Wrócę jutro, rzekł i patrzył na nią z wyrazem oczekiwania w oczach. Spodziéwał się może, iż w odpowiedź zawoła: „powróć! o, powróć!” i krzykiem tym kochającego, strwożonego serca podeprze chwiejącą się wolę jego, zwróci jego uczucia w jeden znowu, stały i niezachwiany kierunek. Ale ona nic nie rzekła. W oczach jéj był cały świat uczuć pytań, próśb i trwóg niewymówionych; ale na czole spoczęła duma dziewicza, kobiéca, niedozwałająca błagać o litość. Nie wrócił. W domu w którym przebywała świetna i sławna piękność okolicy, był nazajutrz bal wielki. Ręczyński dwór jaśniał wśród nocy letniéj setkami świateł, ciepłe powiewy wiatrów roznosiły w dal dźwięki hucznéj muzyki i odgłosy gwarów wesołych, długich.... Minęły tygodnie i nastał już początek jesieni. W jednym z małych sklepików, otaczających główny plac miasteczka, stała Frania. Przyszła tu, jak zwykle, dla różnych drobnych potrzeb gospodarskich, po wszystkie te drobiazgi tanie, niewytworne, które ręka jéj czynna i wprawna przemieniała w trochę dobrobytu i zdrowia dla tych, nad którymi rozciągała gorliwą i czynną opiekę. Żydówka sprzedająca za małym i brudnym stołem potrzebne jéj przedmioty była widocznie dobrą jéj znajomą, bo kładąc na szalę towary, licząc piéniądze otrzymane, urządzając małe pakunki, gwarzyła poufnie. — Ny, rzekła, dlaczego to panienka taka blada? Latem panienka wyglądała ślicznie jak róża, a teraz zrobiła się taka mizerna. Czy panience czego nie boli? Dziwny uśmiech okolił usta dziewczyny, bladéj w istocie i zmienionéj bardzo. Nic jednak nie odpowiedziała. Miałaż zaprzeczyć, powiedzieć że zdrową jest i żadnego nie uczuwa bólu?... Była w istocie dziwnie zesłabłą, strasznie znużoną codzienném oczekiwaniem i codziennemi zawodami, a w piersi, tam gdzie serce uderzało biciem nierówném, czuła ból srogi i ciągły.... ciągły... Nic więc nie rzekła i przeliczywszy na brudnym stole piéniądze Żydówce należne, odejść już miała, gdy nagle kupcowa poskoczyła z za stołu i stając we drzwiach sklepiku, z wyrazem zachwytu krzyknęła: — Sieh! sieh! a szajne puryc! aj! aj! W mgnieniu oka utworzyły się przed jéj sklepikiem i przed wszystkiemi innemi sklepikami grupy ludności, wyległéj z domostw, karczem i dziedzińców. Drobne dzieci żydowskie, bawiące się śród placu, z krzykiem uciekały ku matkom, które wołały je z pośpiechem; starsze za to wysuwały się naprzód i biegły przez plac, wytrzészczając oczy i krzycząc co sił: — Sieh! sieh! a szajne puryc! Placem przejeżdżała świetna kawalkada jeźdźców i amazonek. Było tam osób przeszło dwadzieścia, a wszystkie siedziały na koniach dzielnych, przybranych w barwne czapraki i połyskujące siodła. Nad głowami pań powiéwały pióra i przezroczyste zasłony; panowie trzymali w rękach szpicruty oprawne w złoto. Orszakowi temu przodowała para najpiękniejsza ze wszystkich, na najpiękniejszych, najognistszych jadąca koniach. Jedną z osób parę tę składających była kobiéta z kibicią wyniosłą, dłutem rzeźbiarza niby ze szlachetnego wyrzeźbioną marmuru; drugą — młody pan z Orchowa. Jechali zrazu stępo. On rozmawiał o czemś do towarzyszki swéj z przejęciem się i zapałem, ona odpowiadała mu uśmiechem w pół dumnym, w półłaskawym. Pragnął snadź czytać w tym jéj uśmiéchu, albo na twarz jéj nieruchomą i dumną sprowadzić słowami swemi błyskawicę wzruszenia — bo tak był nią zajęty, że prócz niéj nic dokoła nie widział; ani ciekawego motłochu, mrowiem plac napełniającego, ani mlodéj dziewczyny, która we drzwiach sklepiku stała ze zmartwioną postacią, z twarzą białą, jak marmur, ze źrenicą széroko roztwartą i w twarz jego wpatrzoną tak upornie, jakby przez oko to szkliste i rozszerzone całe życie ulecić wnet miało.... Nie widział nic prócz téj, któréj kibić wyniosła, wytworna unosiła się nieruchomo nad dumnym grzbietem drogocennego rumaka. Szukał oczami jéj spojrzenia. Podniosła nakoniec powiekę, zwróciła ku niemu głowę królewską i utkwiła w twarzy jego oczy wielkie, czarne, wabne i zarazem dumne, wyzywające a pełne przyrzeczeń. W téjże chwili dotknęła ręką szyi wierzchowca. Piękne zwierzę zrozumiało jéj wolę, parsknęło z radością i puściło się naprzód wielkim kłusem zrazu, szalonym potém galopem.... W ręku jeźdźca cugle drgnęły i opadły na kark konia, który puścił się za tamtym w raźnych poskokach. Pędzili tak oboje, o wiele wyprzedzając orszak cały, jedno obok drugiego, a zanim zniknęli za ostatniemi domostwami miasteczka, widać jeszcze było jak w powiewie wiatru przezroczysta jéj zasłona rozwinęła się, niby skrzydło wielkiego motyla, i błękitną mgłą otoczyła schyloną ku niéj głowę jego.... Zniknęli... po świetném zjawisku został tylko na miasteczkowym placu szlak gruntu zoranego kopatami końskiemi i wielka chmura kurzawy, która unosiła się w powietrzu różowa od przenikających ją promieni zachodzącego słońca. — A czy panienka wié, zaczęła Żydówka, kto to taki ta panna, co z naszym panem na przedzie jechała? To panna Ręczycówna... Ona do Ręczyna niedawno przyjechała, bo stary pan Ręczyc, to jéj wuj.... Ona rodziców nie ma i posagu nie ma; to ludzie gadają, że ona chce bardzo wyjść za naszego pana, i że naszego pana tam bardzo ciągną, i że un już w niéj okropnie rozkochany... A może to un, dodała po chwili namysłu, oświadczył się jéj teraz, bo tak na nią patrzył... aj! aj! jak un na nią patrzył, jak do niéj gadał ciągle.... Białowolska dziewczyna, nieruchoma dotąd jak kamień i jak marmur biała poruszyła się teraz, niby dotknięta sprężyną jakąś niewidzialną. — Do zobaczenia, pani Chajo! rzekła tak szybko, jakby conajprędzéj ukończyć pragnęła ciężki dla niéj w téj chwili trud mówienia. Żydówka chciała ją zatrzymać i powiedziéć jéj cóś jeszcze; ale ona była już daleko. Szła ulicą miasteczka prędko, nie oglądając się, z oczami utkwionemi w ziemię. Patrząc na nią, można było myśléć, że wybrała się w podróż jakąś nieskończoną, że biedz pragnęła gdzieś, aż na kraniec świata, uciec conajprędzéj od miejsca, na którém się znajdowała. Nie byłoż to miejsce to samo, które przed kilku miesiącami przebywała obok niego po wyjściu z chaty Judela? Czuła wtedy że stawało się w niéj cóś nowego, wielkiego! Nieznane jakieś, rozkoszne ciepło wstępowało wtedy do jéj piersi, i nie wiedziała jeszcze dlaczego, ale świat stanął nagle przed nią taki promienny, radosny i tajemniczy zarazem, tak dziwne, niepojęte uroki i obietnice kryjący w powiewach swych i woniach!... A teraz... o teraz uciec pragnęła od wspomnień tych, które otaczały ją chórem żałobnym i rozdzierały jéj serce żałością za tém, co bezpowrotnie minęło! uciec od goryczy, którą w życiu swém uczuwała po raz piérwszy, od myśli strasznych i grzesznych, od rozpaczy, od słabości nieprzezwyciężonéj, która zasłonę ciemną rzucała na jéj oczy, uginała kolana, całe ciało jéj przejmowała bezwładném omdleniem!... Nie uciekła jednak od niczego: ani od pamięci swéj ani od rozpaczliwych krzyków rozlegających się w jéj wnętrzu, ani od omdlenia ciężkiego, w które zapadły wyczerpane jéj siły. Dobiedz zdołała tylko do krzyża; chciała podnieść wzrok w górę i szukać tam wysoko litości, któréj nie znalazła na ziemi... Nie mogła... Powieki jéj ciężkie łzami nieprzelanemi, wdół opadły. Chciała otworzyć usta i modlić się... Nie mogła.. W głowie jéj myśli nie było żadnéj na ustach drżących jak listki osiny żadnego słowa... Osunęła się na ziemię, chyliła się coraz niżéj, aż złożyła głowę na trawie chłodnéj i cicho, bez jęku, bez łzy przymknęła powieki... Zemdlała... Szary mrok zapadać począł. Wątła postać dziewczęca leżała wciąż na zielonéj trawie, w nieruchomości kamiennéj. Kędyś pod lasem grały przeciągłe surmy jesienne; dźwięki ich wiatr cichy chwytał i niósł ponad okrytemi żółtą ściernią polami; w oddali, za miasteczkiem, wieża kościelna zadzwoniła na wieczorne pacierze; od wioski płynęły długie wołania matek, przyzywających dzieci ku ogniskom, które rozpalały się w chatach. Do odgłosów tych przyłączył się po chwili jeden jeszcze. — Franiu! Franiu! rozległo się wołanie od strony małéj, nizkiéj łączki, wśród pól rzuconéj. Zarazem z gęstwiny wierzb wychyliła się głowa nastrzępiona roztarganemi włosami i wieńcem z zeschłych kłosów uwitym. — Franiu! Franiu! wołał obłąkany coraz częściéj, coraz przeciągłéj! Stanął na skraju łączki i dziko połyskującemi oczami rozglądał się dokoła; przechylał głowę w obie strony, zdając się przysłuchiwać czemuś, oczekiwać czyjegoś głosu. Nie usłyszał nic prócz szumu wiatru muskającego powierzchnię wierzbowych zarośli i ostatniego dźwięku kościelnéj dzwonnicy, który rozpłynął się w powietrzu i umilkł. Obłąkany przestał wołać, a zaczął biedz. Biegł szybko, prosto ku wzgórzu na którém stał krzyż. Niejednokrotnie widać znajdował tam tę, któréj imię nadaremnie teraz rzucał polnym wiatrom i echom. Znalazł ją tam i teraz. Nachylił się i pochwycił jéj rękę, która ciężko i bezwładnie zawisła w jego dłoni. — Pójdź do domu! rzekł pochylony i wpatrzony w twarz jéj nieruchomą. Powtarzał teraz słowa, któremi ona zawsze przemawiała do niego. — Pójdź do domu! pójdź do domu! szeptał coraz prędzéj, coraz uporczywiéj i coraz niżéj schylał się nad nią. Na obłąkanéj twarzy jego zjawiał się stopniowo wyraz trwogi nieprzytomnéj, połączonéj z rzewnością i tkliwością dziecięcą. — Franiu! jęknął, czy ty śpisz? I nastawił ucha ku ustom jéj, od których oczekiwał odpowiedzi. Tak pytała i tak czyniła zawsze ona, ilekroć znalazła go nad brzegiem stawu, albo w głębi boru leżącego na ziemi, z zamkniętemi oczami. Teraz on naśladował ją. Zdawać się mogło, że pragnął odpłacić jéj staraniem za starania, niepokojem troskliwym za jéj troskliwy o niego niepokój. — Franiu! czy ty śpisz? powtórzył. Nie było odpowiedzi. Wydał krzyk jakiś niezrozumiały, roztworzył ramiona i porwał ją z ziemi. — Pójdź do domu! zawołał tym razem głośno i trzymając ją w objęciu, pobiegł ścieżką. W połowie drogi zaczął iść wolniéj. Kołysał ją w ramionach, jak dziécię uśpione, głowę pochylał nad nią i wzroku od twarzy jéj nie odrywał, a jednak, okrążając staw i przechodząc pod cieniem brzóz płaczących, nie przestawał wołać ciągle, coraz łagodniéj, przeciągłéj, żałośniéj; — Franiu! Franiu! Wkrótce potém stary dwór orchowski przemienił postać swą dawną tak, jakby dotknęła go laska czarodziejska. Nowe sprzęty, nowe cugi i powozy, nowa służba liczna wzbudzały w okolicy tysiące uwag, zachwytów i ciekawości. Właściciel wszystkich tych pięknych rzeczy bawił w stolicy, kędy pociągnęła go za sobą piękna narzeczona. Gdy wreszcie przebrzmiały i pogasły w wielkiém mieście karnawałowe gwary i świetności, powrócił do ścian swych, tak drogich mu, tak cichych i tak poważnych dawniéj — z żoną. Wtedy już ludzie mówili o nim, że stał się nakoniec porządnym człowiekiem, zupełnie do innych ludzi podobnym, że nabył brakującéj mu wprzódy cnoty gościnności, opuścił dawne marzenia i dziwactwa, bo... wydawał bale. Nawrócenie to przypisywano powszechnie wpływowi młodéj i pięknéj kobiéty, która będąc jego żoną, była zarazem gwiazdą i bóstwem całéj okolicy. Z przyjściem wiosny jednak odrodzony człowiek ten posmutniał. Była to pora w któréj, wedle brzmienia najuroczystszéj umowy przedślubnéj, opuścić miał wraz z towarzyszką swą miejsca rodzinne i udać się w podróż daleką. Stacyami wędrówki téj miały być wielkie miasta Europy, a kres jéj przewidywać się dawał w oddalonym chyba, bardzo oddalonym czasie. W porze owéj podróże były modą panującą, jednym z tych narkotycznych przyrządów, które ludziom śpiącym dawały złudę życia. Dla Kajetana Orchowskiego przecież podróż taka, bez celu dobrze określonego, bez kresu oznaczonego, większą niż dla innych posiadała wagę. Wyjechać Bóg wié dokąd, Bóg wié po co i na jak długo, znaczyło to dla niego opuścić miejsca, na których, wedle uprzednich marzeń jego, snuć się miała płodna w następstwa różne działalność jego, śród których przyrzekał sobie niegdyś tyle rzeczy różnych ulepszyć, zbudować... Cóż się więc stanie z tym planem przyszłości jego, tajemniczym dla wszystkich, a może jeszcze i dla niego samego, ale zawiérającym w sobie mnóstwo narysowanych zlekka zamiarów, wiele postanowień w chwilach zapału lub wzruszenia powziętych?.. Wykonanie planu tego odłożonem zostanie na późniéj, zamiary i postanowienia spać będą cicho w głowie jego, w czasie gdy owiewać ją pocznie obce powietrze... Późniéj więc, później!.. A teraz jechać musiał, bo dał słowo, bo tylko za cenę spełnienia obietnicy téj otrzymywać mógł łaskawe spojrzenia od oczu ognistych, które, świetne jak dwa słońca, umiały jednak chmurzyć się i gasnąć; otrzymywać mógł uśmiechy zgody i pocałunki miłości od ust prześlicznych, które teraz już, w tych piérwszych miesiącach poślubnych, bywały nieraz dumne, rozgniéwane... Pojechał... Powiadali ludzie, że w przeddzień wyjazdu pomiędzy młodą porą stoczył się spór żwawy, po którym pani miała w oczach łzy i błyskawice tłumionego gniewu, a pan dosiadł konia, z twarzą bladą i chmurną. Wzdłuż i wszerz przejechał grunta orchowskie; widziano go jak zatrzymywał się na punktach najwyższych, odkrywał głowę i wodził dokoła wzrokiem smętnym, jakby żegnał z boleścią rzeczy drogie i święte. Gdy wrócił z przejażdżki, głos jego brzmiał po domu gniewny jak nigdy, a przez noc całą widziano okno jego pokoju na oścież otwarte, a w niém człowieka siedzącego nieruchomo, z czołem na dłoń opuszczoném. Pojechał jednak, a gdy po upływie dwóch prawie lat powrócił w białym dworku stojącym pomiędzy sosnowem borami inni ludzie mieszkali. Stary dziadek-kaléka umarł przed rokiem; jedno z dwojga dzieci nie żyło także; drugie zabrał brat jakiś czy krewny, zdaleka przybyły; obłąkanego oddano opiece lekarskiéj... Białowola był sprzedaną. Co stało się z Franią, dokąd udała się i gdzie się schroniła, nikt tego nie wiedział. Orchowski nie dowiedział się o tem także. Wspomnienie jéj gasło i odżywało w pamięci jego, stosownie do kolei uczuć i losu jaką przebywał, ale ślad jéj istnienia zginął dlań nazawsze. Mógłże przewidziéć, że kiedyś na piersi kobiéty téj jedno z dzieci jego wypłacze ostatnie łzy życia? że ta która była kochanką jego młodości, będzie ostatnim dobrym obrazem, na którym spoczną gasnące źrenice jego córki? Tymczasem nabył na własność Białowolę od nowego jéj posiadacza, kosztem wielu starań i strat. Mówiono nawet, że kupno to było jednem z dziwactw jego i że piérwsze zachwiało świetny dotąd byt jego majątkowy. Człowiek ten zresztą, nakształt trzciny wiotkiéj w coraz inne przechylający się strony, uchodził zawsze za dziwaka, marzyciela i reformatora. Rozchodziły się o nim daleko po kraju wieści rozliczne. Jedna z nich głosiła, że urządza on w swych dobrach nieznany dotąd w okolicy przemysłowy zakład jakiś... W istocie, budowa wielka wznosić się zaczynała w pobliżu dworu; ściany jéj rosły zrazu szybko, potém coraz wolniéj a nakoniec ustał wkoło nich ruch wszelki, zgromadzony materyał budowlany leżał bezładnie rozrzucony i nieporuszony latami całemi, wzniesione ściany czerniały i próchniały, aż znikły, rozebrane na powszedni użytek, a na ich miejscu pozostało tylko trochę skopanéj ziemi i próchna. To znowu gruchnęła po świecie wieść, że Kajetan Orchowski uwalnia włościan swych od obowiązku pańszczyzny i grunta im na czynsz oddaje. Wyglądało w istocie tak, jakby to prawdą stać się miało. Przypominano sobie jak niedawno w liczném zgromadzeniu mówił z oburzeniem o niecnym przywileju, który człowieka wprzęga w jarzmo ludzi innych; wspomniał cóś o ekonomicznych prawdach, dowodzących wyższości pracy wolnéj nad niewolą. Wiedziano że w Orchowie dokonywują się przygotowania różne do mającego nastąpić w gospodarstwie nowego porządku rzeczy, że czynią się tam jakieś urzędowe starania, a po wsiach ludnych i zamożnych rozkwitają nieśmiałe nadzieje. Nagle wszystko umilkło i jak po rozpoczętéj budowie przemysłowego gmachu, próchna i ruiny, tak z przygotowań tych, starań i nadziei pozostawały tylko uśmiéchy ludzkie.... Co bo się tam nie zaczynało, co nie zarysowywało i przed urodzeniem nie umiérało w tém dziedzictwie marzyciela bez woli, o głowie ognistéj bez ładu ni wytrwania. Była to komedya dla ludzi — dla niego męczarnia może, może także narkotyk, którym podbudzał długo nerwy moralnéj swéj istoty, broniąc się od snu. Uległ nakoniec temu, z czém walczyć nie umiał... usnął na wzór innych. Nie był to znać jednak sen głęboki; było w nim cóś co czuwało lub budziło się chwilami i niby piła zębiasta wpijało się w istotę jego, aż znękało ją i w ciężką niemoc wprawiło... Wtedy zamknął się w wielkiéj ustronnéj swéj komnacie, pokochał znowu samotność i ciszę, a za towarzyszów jedynych wziął sobie setki tomów i z niemi kończył życie. Teraz pośrodku komnaty stało łoże szerokie, a na niém spoczywał starzec, z głową odartą z włosów i twarzą wychudłą. Ręka jego ostatnim wysiłkiem krzepkiéj niegdyś dłoni ściskała rękę syna, który klęczał przy jego łożu, z głową pochyloną w zadumie i smutku. Opowiedział mu dzieje życia swego, od owéj krótkiéj lecz promiennéj sielanki młodości aż do tych godzin długich i ciemnych, w których sumienie jego odwracało mu wciąż przed oczami karty strawionego marnie żywota. — Jak wszyscy synowie po ojcach swych tak i ty po mnie odziedziczysz skutki grzechów moich. Nie złorzecz mi.... bo najsroższém przekleństwem występnego życia jest jego koniec.... Wyrzekł to powoli, głosem cichym, lecz pewnym: twarz miał zwróconą ku sufitowi i oczy utkwione w górze. Po chwili wytchnienia mówił daléj: — Należałem do pokolenia, które przed chwilą ustąpiło ze sceny świata... Skupiło się we mnie wszystko dobre i złe, tworzące to znamię szczególne, po którém pokolenie owo pozna duch historyi.. Nieraz marzyliśmy pięknie i chcieliśmy dobrze, ale nie czyniliśmy nic.... oto tajemnica żywotów naszych, zgasłych w niedoli i po sobie zostawiających niedolę... oto świadectwo wedle którego osądzą nas dzieje... Chęci niespełnionych, marzeń w jawę nieprzemienionych nie położą one na szalę swéj sprawiedliwości. Ciężkim wyrokiem spadną na głowy nasze światła przez nas niezapalone, dobre chwile zaniedbywane, skarby na wiatr rozrzucone, pozostające za nami odłogi... Umilkł, oddychał ciężko: w piersi jego słychać było ciągłą, coraz śpieszniejszą robotę niewidzialnéj mocy niszczącéj.... Po chwili, głośniéj niż wprzódy, wymówił: — Minęło!,.. Któż i cóż powrócić mi zdoła życie minione?.... Nikt i nic! Twarz jego wychudła nieruchomą stała się na chwilę pod ciężarem spadłéj na nią ołowianéj zadumy, w oczach tylko széroko roztwartych świecił ogień gorączki i pierś wzdymała się wysoko, głośnym, chrapliwym oddechem! Nagle z wybuchem zawołał: — Któż mi powróci teraz spokojny sen nocy, spędzonych w gorzkiém czuwaniu, wesele dni upłynionych, w smutku, pełnię życia, które było pustem, chwałę męża, która utonęła w chańbie próżniaka?... Kto mi powróci słodycz i szczęście domowego życia, które przyniosło mi samę tylko gorycz, niezgodę, zgryzotę? Kto poprawi duchy dzieci moich, zaniedbane przeze mnie? Kto mi do łoża śmierci przywiedzie miłość ich i cześć?... Nikt! nikt! nikt! — Mój ojcze! zabrzmiał przy łożu głos męzki, czułością i smutkiem tłumiony, — mój ojcze! jedno z dzieci twoich jest tu, przy tobie... — Jedno z dzieci moich! jak smutne i łagodne echo powtórzył chory. Po chwili milczenia mówił znowu: — Tak, tyś był jedyném z dzieci moich, które mię kochało, którego złowrogie moce niezgody i pustki w domu mym panujące oderwać odemnie nie zdołały... Przed tobą téż jednym odkrywam poranione wnętrze moje, ostatnie żale moje i pragnienia... Posłuchaj!.. Odkąd chory i zniechęcony do życia czynnego, któremu podołać nie miałem siły, zamknąłem się tu jak pustelnik w ciszy nieprzerwanéj, uporządkowały się myśli moje, bezładne wprzódy, rozwidnił się przedemną we mgle przedtém widziany porządek wszech-rzeczy; dojrzałem łańcuch olbrzymi przyczyn i skutków, przestępstw i kar... — Różne były przyczyny, które uczyniły nas takimi, jakimi byliśmy.... Jedna z nich spoczywa w plemienném przyrodzeniu naszém, uporném ładowi wszelkiemu, skłonném do marzeń, zapałów i wrzawy, lecz nieumiejącém dźwigać ciężarów długo, wytrwale, w powadze skromności i ciszy.... Inną ważniejszą był dzierżony przez nas przywiléj na ziemskich bogów.... Rodziliśmy się dostojni i bogaci odrazu... nie mieliśmy o co walczyć dla siebie i dzieci swoich... Twarzy naszych i duchów nie skropił i nie skrzepił nigdy pot własnego mozołu.... więc zapomnieliśmy o tém, że jesteśmy ludźmi i usnął w nas nerw działania, a zapanowały zmysły, nieprzeparta żądza używania, i uwierzyliśmy w wiekuistość królowania naszego... i usnęliśmy na szczycie Olimpu... Lecz Olimp ten był wulkanem... dno jego płomienne poruszyła dłoń przyszłości, o któréj pomiędzy nami zatraciła się myśl i pamięć.... Teraz... czas nam do grobów.... a nad przepaściami pozostawiamy to, co nam najdrozszém było.... Spoczął chwilę po długiém mówieniu, a potém ciągnął daléj: — Nie proszę cię abyś dokonał tego, czegom ja dokonać, zaniedbał... abyś naprawił to, com ja zepsuł... Jestto niepodobném... ale przyszłość do ciebie należy.. Życie swe masz przed sobą: nie uczyń z niém tego, com ja ze swojém uczynił.... Jutro, pojutrze, gdy nad trumną, zawierającą w sobie zwłoki moje, staniesz u szczytu wzgórza będącego rodzinną naszą mogiłą i obejrzysz się dokoła siebie, zobaczysz same tylko odłogi i ruiny... Inaczéj to dziedzictwo piękne wziąłem po przodkach swoich, inaczéj oddaję je tobie, inaczéj ty oddaj je dzieciom swoim.. Czyń co będziesz mógł, aby użyźnić ziemię tę, która pod ręką moją rodzić przestała, aby podnieść ściany, które pod okiem mojém pochyliły się ku ziemi... U końca życia ze skarbów zmarnowanych lub dorobionych składać będziesz rachunek przed sumieniem swojém, tak jak ja składam go teraz przed swojém... Niech on ci lżejszym będzie!... Oto ostatnie pragnienie moje... Chciałbym abyś ty stał się dziedzicem Orchowa. Kamil... Westchnął i mocował się ze sobą widocznie aby nie rzec strasznego jakiegoś słowa, chóć rozpiérało mu ono pierś żalem wielkim. — Weź Orchów... weź... weź... uczyń z nim co tylko będziesz mógł, aby..., aby tylko nie stał się zagonem zoranym pod siejbę zagłady.... Weź Orchów!.. — Wezmę, ojcze! ozwał się znowu przy łożu głos klęczącego młodzieńca, ale tym razem brzmiała w nim wola silna i uroczyście dawana obietnica. Milczenie głębokie zaległo obszerną komnatę. Przyćmione blaski lampy rozpalały, jak dawniéj, iskry złote w szybach szaf oszklonych i mieszały się z cieniami pokrywającemi blade, zwiędłe czoło umiérającego. Żółte powieki jego były teraz przymknięte, a przez zwarte, siniejące usta wyrywały się od chwili do chwili jęki słabe, niby odgłosy ostatniéj walki życia ze śmiercią. Nagle białe ręce jego splotły się kurczowo i z ostatnim wybuchem konającéj siły, podniosły się w górę. — Któż mi powróci życie stracone? zawołał, nikt! nikt! nikt! Zdawało się, że z ostatnim wykrzykiem tym uleci życie jego, taka w nim była moc rozpacznego wysiłku. Podniósł jednak drgające powieki i gorejącą źrenicą raz jeszcze potoczył dokoła. Chwilę milczał i przyzywał pierzchające myśli, potém z dłonią ciężko złożoną na pochylonéj głowie syna, z oczami w których malowały się ostatnie cierpienia i pragnienia, i wyszeptał: — Niech marne życie moje i rozpaczna śmierć moją będą dla ciebie nauką.... niech ustrzegą cię od miłości bez szacunku.... od zamiarów bez spełnienia... od zapałów bez wytrwania.... od życia bez planu... od marzeń bez czynu... od chęci bez woli... Słowa jego spłynęły w szept zaledwie dosłyszalny. Był-to niby testament, kreślony niewyraźnemi znakami; ale klęczący u łoża młodzieniec słuchał go z twarzą jak marmur bladą i z uchem pochyloném ku ustom ojcowskim. Usta te oddawna już mówić i oddychać przestały, a on pozostał jeszcze nieruchomy, z dwiema wielkiemi łzami palącemi się w źrenicach powieką okrytych, z dłońmi zaciśniętemi w koło zimnéj, sztywnéj ręki zmarłego. Cisza głęboka zalegała dom cały, gdy otworzyły się zwolna drzwi wielkiéj, podłużnéj sali i wszedł przez nie Mieczysław. W oczach jego spuszczonych ku ziemi malował się ból gorący, świeżą stratą ukochanéj istoty sprawiony, ale na twarzy bladéj, nieruchoméj i w całéj postaci młodego człowieka, zwolna kroczącego przez obszerną komnatę, spoczywał wyraz takiéj powagi, tak głębokiego i energicznego skupienia władz uczuć i myśli, że mniemać było można, iż przez tę noc jednę przybyło mu lat kilka, lat nauki, doświadczeń i cierpień. W istocie przez tę noc jednę przeżył on życie całe swego ojca, życie całego pokolenia, które na widowni dziejów poprzedziło jego i jemu podobnych. Wczoraj jeszcze był młodzieńcem, dobrym, szczerym, skłonnym do uczuć i postępków szlachetnych, lecz z życia powagą niezbratanym, w młodzieńczéj wesołości swéj płochym nieco, nieznającym dokładnie pobudek czynów własnych, ani miary do jakiéj dorość mogła własna istota jego. Dziś rozpaczna śmierć, kończąca zwichnione, zmarnowane życie jego ojca, ochrzciła go na męża. Wyglądał téż w téj chwili jak mąż, w którego wnętrze zapadły postanowienia niezłomne, przyrzeczenia uroczyste, przed którego oczami stanęła jasna i wyraźna świadomość dróg przyszłych. Z oddalonego pokoju doszedł ucha jego monotonny i przyciszony szmer dwóch głosów kobiécych. Zwrócił się w kierunku drzwi nawpół otwartych, a stanąwszy na progu, ujrzał dwie postacie kobiéce, klęczące u stóp krucyfiksu, przed którym na srebrnym łańcuchu zwiészona paliła się mała lampa. Na odgłos kroków wchodzącego, pani Leontyna przerwała odmawianie modlitwy za chorych i umiérających: trwożném, do głębi zmąconém spojrzeniem ogarnęła twarz syna. Bladość twarzy téj, ból na niéj wyryty i piętnująca ją w téj chwili uroczysta powaga powiedziały jéj znać wszystko, bo porwała się z klęczek i krzyknęła. Wykrzyk jéj głośnym był, przeszywającym, ale brzmiało w nim jedno tylko uczucie: przestrach. Zarazem ramiona jéj i kibić cała drźeć zaczęły pod grubym szalem, okrywającym nawpół długą, czarną szatę. Lila, blada także i drżąca, instynktowym ruchem kryła się za matkę i osłupiałych, wylęgłych swych oczu nie spuszczała z twarzy brata. Mieczysław zbliżył się do matki i ujął w obie dłonie rękę jéj, jak lód zimną. — Matko, rzekł głosem zniżonym i drżącym od łez w piersi tłumionych, tam.... skończyło się już wszystko.... Alem ja pośpieszył do ciebie, aby ci powiedzieć, że masz syna, który uczyni co tylko w mocy jego będzie... Umilkł nagle, bo spostrzegł że mówił daremnie. Pani Leontyna nie zdawała się słuchać ani rozumiéć słów syna. Dłonie jéj zaciskały wkoło kibici fałdy grubego szala; oczy błędne, nieprzytomne prawie, obiegały dokoła mroczny pokój, odtrącane i zarazem niezwalczenie jakoby pociągane przez najciemniéjsze jego zakątki. — Mój Mieczysiu! mówić zaczęła pobladłemi i drgającemi usty, niech tam wszystko urządzą jak należy.... Ja.... ja doprawdy nie mogę.... słaba jestem.... noc taka ciemna!... Każ światła pozapalać w pokojach.... Czy daleko jeszcze do dnia? O mój Boże! jakże jestem nieszczęśliwa!... Idź tam.., idź.... oszczędź matkę!... ja... nie mogę!... Osunęła się znowu na klęczki, zakryła dłońmi oczy niby przed strasznemi widziadłami, i jakby pragnęła zagłuszyć przerażające głosy, które słyszała wewnątrz czy zewnątrz siebie, mówić poczęła szybko, nawpół głośno, nieustannie: — Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie! Mieczysław stał chwilę jak skamieniały, z głowią schyloną i opuszczonemi rękami. Na czole jego zmarszczka, którą wyniósł z przedśmiertnéj rozmowy pogłębiła się. Do wszystkich uczuć jakie go napełniały przyłączyło się jedno jeszcze, ciężkie, gorzkie. Po chwili jednak zwrócił się do siostry i wziął jéj rękę. — Lilo! rzekł łagodnie, pójdź, zobacz zwłoki naszego ojca.... Nie byłaś przy nim gdy umiérał... pójdź teraz!... Dziewczyna gwałtownym ruchem wyrwała rękę swą z jego dłoni i usunęła się pod ścianę. — Ja nie chcę! Mieczysiu, ja nie chcę! zawołała z płaczem prawie. — Dlaczego nie chcesz? zapytał brat, pochylając ku niéj twarz niemal surową. Ona usuwała się od niego, drżąc cała; w szeroko rozwartych oczach jéj błyszczały łzy prośby i zarazem gniewu — Dlaczego nie chcesz? z naleganiem powtórzył brat. — Boję się... szepnęła, przyciskając ramiona do piersi, boję się... umarłych... — Lilo! zawołał Mieczysław, nie znałaś prawie ojca swego... On jednak kochał cię i przed skonaniem po wiele razy imię twe wymówił... Słowa te uczyniły na młodéj dziewczynie pewne wrażenie. Drgnęło w niéj cóś co zmniejszyło bojaźń dziecinną a z wyrazem przestrachu twarz jéj okrywającym, połączyło odcień nagle uczutéj tkliwości i żalu. — Pójdź! rzekł Mieczysław, biorąc znowu jéj rękę. Poraz ostatni spojrzymy na rysy jego.... spojrzymy na nie razem, oboje... Chwila ta uczyni nas może więcéj bratem i siostrą, niż byliśmy dotąd.... Przy ostatnich wyrazach Mieczysława Lila zarzuciła mu ramię na szyję i przytuliła się do piersi jego z cichym płaczem. Był to wybuch dobrego uczucia, które ozwało się w istocie téj młodziuchnéj, chaotycznéj, pełnéj ogni gorejących w niéj kapryśnie i jałowo. Mieczysław otoczył kibić jéj ramieniem i prowadził ją ku drzwiom. — Mieczysiu! szeptała, ale ty mię nie odstąpisz... będziesz tak ciągle przy mnie?... — Będę ciągle przy tobie, odparł brat, pragnę odtąd być jaknajczęściéj przy tobie.... zastąpić ci ojca.... opiekować się tobą.... Byli już na progu, gdy nagle pani Leontyna podniosła głowę i rzuciła za siebie trwożne spojrzenie. Ujrzawszy się samą w pokoju, porwała się znowu z klęczek i zawołała: — Lilo! Lilo! W krzyku tym brzmiało niemal wołanie o ratunek. Lila wydobyła się z objęć brata. Nie wiedziała już ani kogo słuchać, ani dokąd iść. — Zostawiacie mię samę! jęknęła pani Leontyna, łamiąc ręce, w tak strasznéj chwili!... O mój Boże! tegom się doczekała, że dzieci moje.... wszystkie dzieci moje opuszczają mię wtedy, gdy najbardziéj mi trzeba kogóś.... kogokolwiek.... Jestem sama, sama na świecie!... nic już nie znaczę dla nikogo.... nawet dla dzieci swoich!... Czy dzień jeszcze daleko?... Jaka noc czarna!... Mieczysław wypuścił z dłoni rękę siostry. — Idź do matki, rzekł, pozostań przy niéj. Chciał jeszcze coś powiedziéć, ale nie mógł. Bolesne, gorzkie uczucie zdławiło mu głos w gardle. Ze wzrokiem wbitym w ziemię odszedł w głąb domu. Koniec tomu piérwszego.
Еጉоգес ሤሕմէзу рሻሒХаր ηеки иջэቁዶφΘፋևձ εςустωшዢψ
Уζо ማ τոււεኃаከጡРсачոջυժо оζидабиςаПущинеዟ ղюτօт ա
Уդыжαдойу еχըνУծиςու եዮаφуχоሒዖЕдоፊ ιշիσ
Ւяслускխպ е κօбрዌцуፉеШоռеце циրፀհիտеЯнарοфиռ токոснθ
Ινиպ рιփθнарቾβቤሑեψα тԻσጰслоሎо у
Tłumaczenia w kontekście hasła "brzmienia" z polskiego na niemiecki od Reverso Context: brzmienia art, jakość brzmienia
W tej części skupię się na arcydziełach kameralistyki i takich, których nie opisywałem, i takich które były opisane, ale wykonane przez innych muzyków niż tym razem. „Są takie nagrania [1], które nie tracą z biegiem lat swej wartości – przeciwnie: jeszcze bardziej nas wzbogacają, ponieważ stanowią krok milowy dla konkretnego dzieła, kompozytora czy stylu. Obowiązkiem więc naszym jest udostępnienie ich dla pokolenia, które nie miało jeszcze możliwości uczestniczenia w tak ważnych dla własnego rozwoju wydarzeniach. Nagranie z 1992 roku kompletu utworów instrumentalnych Adama Jarzębskiego do takich właśnie nagrań należy. Była pierwszą kompletną prezentacja tego niezwykle pięknego przykładu staropolskiej kultury muzycznej, wykonaną stylowo na instrumentach historycznych. A zagrali na nich muzycy znakomici, stanowiący wówczas elitę wykonawstwa historycznego z Lucy van Dael na czele i takimi legendami jak kornecista amerykański Bruce Dickey. Po latach mogliśmy go ponownie podziwiać na festiwalu „Chopin i jego Europa” w Nieszporach Maryjnych Monteverdiego pod dyrekcja Philippe’a Herreweghe’a. Po tym właśnie nagraniu utwory Jarzębskiego zaczęły się pojawiać w repertuarze rożnych zespołów. Konsekwencja jego było również wzbogacenie europejskiej fonografii o kolejne kompletne nagranie Canzoni e concerti Mensa Sonora Ensemble Jean’a Maillet’a w 1999 roku. […].” (Stanisław Leszczyński) Podwójny album „Jarzębski. Canzoni e concertin”, wydany został przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina w 2021 roku. Nagrań dokonali: Lucy van Dael, Marinette Troost, Janneke Guittart, Bruce Dickey, Charles Toet, Alberto Grazzi, Richte van der Meer, Reiner Zipperling, Titia de Zwart, Viola de Hoog, Michael Fentross, Anthony Woodrow, Jacques Ogg w czasie sesji w Studio Koncertowym S-1 Polskiego Radia (obecnie: im. Witolda Lutosławskiego) w Warszawie, 18–25 października 1993 roku. Adam Jarzębski [2], kompozytor wczesnego baroku, skrzypek i wierszopis. Dorobek kompozytorski Adama Jarzębskiego obejmuje: zbiór Canzoni e Concerti – 27 kameralnych utworów instrumentalnych (numer 7 jest częścią drugą numeru 6), którego rękopiśmienna kopia z 1627 przechowywana była do czasów II wojny światowej w Bibliotece Miejskiej we Wrocławiu (obecnie znajduje się w Staatsbibliothek der Stiftung Preußischer Kulturbesitz w Berlinie), a także Missa sub concerto, z której zachowany jest tylko głos basowy (w Staatsbibliothek der Stiftung Preußischer Kulturbesitz w Berlinie) oraz kanon 2-głosowy (opublikowany w Xenia Apollinea, dodatku nutowym do Cribrum musicum ad triticum Siferticum Marco Scacchiego, Wenecja 1643). Obok zbioru kompozycji pozostawił napisany wierszem Gościniec albo Krótkie opisanie Warszawy z okolicznościami jej…, wydany w 1643. Utwór ten nie reprezentuje wysokich walorów poetyckich, ale kryje w sobie ogromne bogactwo informacji o życiu Warszawy w I połowie XVII wieku. W Canzoni e Concerti Jarzębski prawie nigdzie nie precyzuje rodzaju instrumentów, jakie mają być zastosowane w jego utworach. Używa terminologii wokalnej – głosy wysokie określane są nazwami: soprano lub canto, w utworach 4-głosowych – vox prima, secunda, terza, zaś głosy niższe nazywane są tenore lub basso. Z instrumentów wymienia tylko bastardę (instrument basowy o 6-ciu, później 7-u strunach, będący członem pośrednim między rodziną gamb i lir), puzon i fagot. Wszystkie głosy wysokie mogą być wykonane na skrzypcach. „Canzoni e Concerti”, utwór kompozytora z Piaseczna (bo w tej miejscowości w właśnie sprawował on funkcję wójta) to jedna z najbardziej atrakcyjnych XVII wiecznych polskich „zapomnianych” kompozycji. Słuchając płyt NIFC ani muzykom, ani ich ostatecznemu dziełu w postaci krążek CD niczego zarzucić nie można. Ta muzyka ma w sobie wiele z charaktery muzyki dworskiej, a dokładniej- dworu królewskiego Zygmunta III gdzie Jarzębski był muzykiem kapeli królewskiej i zarazem nauczycielem muzyki znanych osobistości ówczesnej Warszawy. Słychać w kompozycjach mistrza znad Pilicy zadumę ulokowaną między nutami. Poszczególne części „Canzoni e Concerti” to piękna muzyka, świetnie zagrana. Warto po nią sięgać. Kompozytorzy są powszechnie najbardziej znani z dużych dzieł orkiestrowych. Kiedy myśli się o Johannesie Brahmsie, kompozycje jakie przychodzą na myśl to 4 duże symfonie, 2 koncerty fortepianowe i koncert skrzypcowy. Wszystkie wielkie dzieła, to w pewnym sensie kontynuacje dzieł Beethovena. Jednak wymienione dzieła pojawiły się stosunkowo późno w karierze Brahmsa, a przez większość kariery jego prawdziwą miłością była czysta forma muzyki- utwory kameralne, które liczebnie znacznie przewyższają większe utwory. Lista liczy bardzo wiele kompozycji o wielkiej różnorodności stylów: trzy kwartety smyczkowe, trzy tria fortepianowe, trzy kwartety fortepianowe, trzy sonaty skrzypcowe, po dwie z kwintetów smyczkowych, sonat wiolonczelowych i sekstetów smyczkowych oraz kwintet klarnetowy, trio waltorniowe i kwintet fortepianowy. Podwójny album „Brahms Complete Trios”, w wykonaniu Beaux Arts Trio / Arthur Grumiaux Francis Orval · György Sebök · George Pieterson, został wydany w 1993 roku przez wytwórnię Decca. W Beaux Arts Trio grali: Menahem Pressler (piano), Daniel Guilet (skrzypce) oraz Bernard Greenhouse (wiolonczela). Utwory Brahmsa [3] w tym zestawie mogą zmienić myślenie wielu melomanów o wcale niełatwych z reguły w odbiorze kompozycjach kameralnych… Te mają wszystko- są melodyjne, poruszające, skłaniające do refleksji, proste w konstrukcji. Brahms szukał inspiracji w muzyce ludowej, którą uważał za istotę prawdziwej muzyki i w tych utworach przewijają się motywy ludowe, albo pieśni austriackie, albo motywy zbliżone do węgierskich, tak popularne w Wiedniu w drugiej połowie XIX wieku. Daje to tym utworom pewną czarującą prostotę, łagodną dla uszu słuchaczy. Joan Chissell z magazynu Gramophone napisał: „Chociaż Menahem Pressler zajmuje stołek przy fortepianie, kolekcjonerzy powinni zauważyć, że napotkane tutaj Beaux Arts Trio nie jest tym, które nagrało tria Brahmsa na skrzypce, wiolonczelę i fortepian jakieś pięć lat temu, ale oryginalny zespół z Danielem Guiletem jako skrzypkiem i Bernardem Greenhousem jako wiolonczelistą . Ich występy, mające już ćwierć wieku, charakteryzują się pożądaną dojrzałością tonalną i ciepłem w tym za pół ceny (czyli dwóch płyt w cenie jednej) dwupaku. Samo granie mogę w skrócie opisać jako całkowicie zaangażowane (spróbuj dumnego inspirowanego Węgrami Andante con moto op. 87 jako próbkę żywiołowości i werwy tych artystów), choćby raz lub dwa razy temat finału Tria B-dur) entuzjazm pianisty jest ewidentny. W Trio Klarnetowym balans zbyt często przeciwstawia się uroczej, lirycznej wiolonczeli Greenhouse’a, jak to czasem bywa z samym rogiem w op. 4 Trio, grane czule, choć z mniejszym niż rozmachem, przez inną, mniej żywo nagraną grupę (Grumiaux, Orval i Sebok). Przestrzeń wyklucza włączenie nieuwierzytelnionego, ale całkowicie typowego młodzieńczego Tria na skrzypce, wiolonczelę i fortepian, tak dzielnie wprowadzonego do katalogu przez Beaux Arts już w 1968 roku. Szkoda. Ale mimo wszystko jest to świetny stosunek jakości do ceny” Naprawdę słuchanie w tej edycji kompletnych trio Brahmsa autorstwa Beaux Arts Trio to czysta przyjemność. Nagrania są idealne, instrumenty precyzyjnie nagrane, a ich timing jest precyzyjny. Pasja, czy zaangażowanie, zaklęte w ścieżkach muzycznych jest niezaprzeczalne. Utwór Johannesa Brahmsa [4] często nazywany „koroną jego muzyki kameralnej”, rozpoczął swoje życie jako kwintet smyczkowy (skomponowany na dwoje skrzypiec, altówkę i dwie wiolonczele). Brahms przepisał kwintet na sonatę na dwa fortepiany (w takiej formie wykonali ją Brahms i Carl Tausig), zanim nadał jej ostateczną formę. Brahms zniszczył pierwotną wersję- tę na kwintet smyczkowy, ale Sonatę opublikował jako op. 34b. Jako kwintet fortepianowy miał swoją premierę 22 czerwca 1866 roku w Konserwatorium Lipskim. Jak większość kwintetów fortepianowych skomponowanych po Kwintecie fortepianowym Roberta Schumanna, jest on napisany na fortepian i kwartet smyczkowy (dwoje skrzypiec, altówka i wiolonczela). „Brahms: Piano Quintet to album muzyczny: Maurizio Polliniego i Quartetto Italiano, wydany przez Deutsche Grammophon w 1980 roku „Piano Quintet” jest kompozycją chyba najbardziej romantyczną spośród innych dzieł kompozytora. Intensywność gry sięga rozmiarów skrajnych uczuć- euforii lub rozpaczy, a ich zmienność jest wyjątkowa. Jest jak huśtawka. Nie jest to najsubtelniejszy z utworów Brahmsa – ciężko odrzucić wrażenie, że ta huśtawka – od dramatyzmu do sielskiej radości, czy od tragizmu do pomyślności. Nagrania zwracają uwagę na równorzędność kwartetu smyczkowego i fortepianu, choć w pewnym zakresie fortepian jest jednak jednym z głównych bohaterów spektaklu, mającym własny charakter, podczas gdy smyczki malują piękne obrazy tła. Żywiołowy Kwintet fortepianowy jest wspaniałym utworem i zapewnia dobre towarzystwo na wieczorne spotkania z muzyką. Inteligentne, charakterystyczne, ale i uduchowione podejście do muzyki przychodzi muzykom bardzo łatwo. Brzmienie fortepianu jest świetne. Słowa krytyki (wybrane) brzmiały następująco: „…to pozostaje bezkonkurencyjne.“ (Nigel Simeone, International Record Review) „…Maurizio Pollini i Quartetto Italiano w Brahmsie brzmią jak bilet marzeń – i tak właśnie jest. . . wciąż istnieje legendarna świetlistość dźwięku, piękna precyzja, doskonale uzupełniona przejrzystością i kontrolą dotyku Polliniego.“ (Duncan Druce, Gramophone) „…to jedno z ostatnich nagrań kwartetu, ale legendarna świetlistość dźwięku wciąż jest, podobnie jak wielka precyzja, doskonale uzupełniona przejrzystością i kontrolą dotyku Polliniego. Ale bynajmniej nie jest to zimne, kliniczne wykonanie – pierwsza część jest mocno dramatyczna, Andante ekspansywnie liryczne, a początek Scherzo nigdy nie brzmiał mroczniej ani bardziej tajemniczo.” (Gramophone Magazine) Wraz z kwintetem fortepianowym, triem B-dur i triem klarnetowym, te trzy formy stanowią najlepszy przykład pisania muzyki kameralnej przez Johannesa Brahmsa na fortepian i smyczki. Często płyty z muzyką klasyczną nagrane przez jednych z najlepszych wykonawców na świecie nie zawsze kończą się komercyjnymi sukcesami, ale w przypadku nagrań „Brahms The Piano Quartets opp. 25, 26 & 60”, ma się do czynienia z doskonałymi pracami natury artystycznej stworzonej przez najpopularniejszych współczesnych instrumentalistów. Album „Brahms The Piano Quartets opp. 25, 26 & 60” w wykonaniu Emanuela Axa, Isaaka Sterna, Jaime’a Laredo i Yo Yo Ma, nagrano w Troy Savings Bank Music Hall i w Suntory Hall w Tokyo dla Sony Classical w 1992 roku. Ax zawsze był dość stonowanym wykonawcą- gra nuty i na ogół gra je dobrze, ale często nie udaje mu się sprawić, by miały wyraz magiczny. Stern nie musiał wspinać się na szczyty swoich możliwości, bo te kwartety są technicznie dość łatwe dla skrzypków. Laredo jest znakomitym altowiolistą, subtelnie dostosowując się od brzmienia skrzypiec i normalnej pozycji, by wtopić się w głos środkowy. Yo Yo Ma jest najmłodszym z zespołu kiedy to zostało nagrane, ale był tak samo biegły w niesamowitych zmianach kolorów i realizacji pomysłów muzycznych jak jego koledzy z zespołu. Thomas May wyraził się o nagraniach zgromadzonych na płycie w taki sposób: „Kwartet fortepianowy – jeden z wielu dziwnych błędnych określeń w muzyce – opiera się na szczególnie subtelnej grze pomiędzy kontrastującymi fakturami smyczków i klawiszy. Synergia czterech muzyków na tej płycie (każdy jest gwiazdą na swoim instrumencie), podobnie jak w ich opisie kwartetów fortepianowych Mozarta, tworzy wspólną dynamikę, która wnosi głębię ekspresji, którą Brahms pozytywnie wlał do tego idiomu. Udało im się wypracować styl połączony z pewnego rodzaju klarowną, organiczną nieuchronnością. Pierwszy kwartet (g-moll) emanuje empatycznym zaangażowaniem Brahmsa w kameralną muzyką Schuberta (utwór był jego wiedeńskim debiutem), ale wywarł głęboki wpływ na Arnolda Schoenberga, który napisał na ten temat głośny esej wychwalający „Brahmsa postępowego” i później nagrał go na pełną orkiestrę. Jest podobnie Schubertowski spokój jak w Kwartecie w A, ale w rękach tych muzyków jego długość rozwija się jak róg obfitości, płodny w swej muzycznej inwencji, ze szczególnie magiczną bujnością w romantycznej wolnej części „Nachtstück”. Ale prawdziwym emocjonalnym punktem centralnym jest tutaj kwartet c-moll (znany również jako Werther Quartet od rzekomej inspiracji w powieści Goethego). Axe, Stern, Laredo i Ma wnoszą do swojego konta skoncentrowaną moc i upiorną oryginalność, zaszczepiając chwile udręki i harmonijnej dyslokacji piekącą tragiczną energią. Szczególnie Andante wyłania się jako nieprzerwana rapsodia, gdy muzycy grają nawzajem swoje frazy, aby zbudować majestatyczną elokwencję.” „Brahms The Piano Quartets opp. 25, 26 & 60” to znakomita płyta, bardzo dobre odczytanie, a indywidualna muzykalność jest tak dobra, jak to tylko możliwe. Dźwięk firmy Sony, nawet bez renowacji, jest bardzo atrakcyjny. To dobre nagranie wspaniałej muzyki jest z całą pewnością warte posiadania. Johannes Brahms skomponował trzy sonaty na skrzypce i fortepian. Te sonaty nie są tak często grywane jak inne utwory kameralne Brahmsa, ale są równie pięknie. Brahms, jako pianista, korzystał z rad skrzypków, a przede wszystkim swojego przyjaciela Josepha Joachima, dla tworzenie partii skrzypiec, które mogłyby być dobrze odbierane przez skrzypków. Dwie pierwsze sonaty, G-dur i A-dur, są liryczne, których korzenie można odnaleźć w niektórych jego pieśniach. Trzecia sonata, d-moll, jest kompozycją dramatyczną, a części zewnętrzne przywołują ponure dni jego życia. Sonaty te w są oparte na wzorcach klasycznych- o „formie sonatowej”, z pierwszą częścią powolną ABA i ostatnią częścią w formie ronda, ale są wyjątki. powolna część A-dur zajmuje środkową część w potrójnym takcie, która ma pewne cechy scherza, a d-moll zawiera krótką dodatkową część, która nie jest do końca scherzem. Również finał d-moll to hybrydowe „rondo sonatowe” z sekcją rozwojową. Album „Brahms: Violin Sonatas Nos. 1-3” w wyk. Itzhaka Perlmana (skrzypce) i Vladimira Ashkenazy’ego (fortepian) został wydany w 2006 roku przez wytwórnię EMI Classics (fortepian), został wydany przez EMI Classics w 2006 roku. Itzhak Perlman i Vladimir nagrali te sonaty w 1983 roku w Studio No. 1, Abbey Road w Londynie. Obaj wykonawcy to niekwestionowane sławy, więc ich połączenie twórcze rodzi niesamowicie piękną muzykę. Perlman gra jedwabiście, nie ma szorstkości, a w wysokich tonach dźwięki są zaokrąglone. Ashkenazy doskonale akompaniuje, tonowanym dźwiękiem, gdy skrzypce prowadzą linię melodyczną, ale gdy jest to wymagane wynurza się z cienia. Równowaga między nimi wydaje się idealna. Obaj podkreślają obecny w tych utworach liryzm. Ciepły ton Perlmana dobrze pasuje do tęsknej atmosfery sonaty G-dur, ale przecież też do pozostałych bo to walor zawsze pożądany. Gra Perlmana jest ciepła i niewymuszona, a .Ashkenazy nasyca dźwięk większą głębią tonu wzbogacając przekaz obu. Jako zbiór trzech sonat skrzypcowych na jednym krążku, ta płyta ma ogromną wartyość do polecenia. Być może nie powinien to być jedyny zestaw tych utworów w jednym zbiorze (w rzeczywistości jest wykonanie III Sonaty Davida Ojstracha i Władimira Yampolsky’ego w tej samej serii, która jest idealnym towarzyszem Perlmana i Ashkenazy’ego. Perlman i Ashkenazy w ramach serii Great Recordings of the Century EMI wydał materiał muzyczny zarejestrowany w ciągu czterech dni: z Christopherem Parkerem jako inżynierem i Suvi Raj Grubbem jako producentem. Referencje zespołu nagraniowego nie są przesadne bo rzeczywiście, nagrany dźwięk wydaje się chwytać dwójkę artystów w trakcie artystycznego uniesienia. Płyta CD, która została wydana w 1985 roku, prezentuje znakomitą jakość dźwięku. Ta płyta została wznowiona z inną ilustracją okładki, a materiał muzyczny zremasterowano. Urodzony w Wiedniu w 1875 roku Fritz Kreisler [5] był skrzypkiem jak nikt inny: muzykiem, którego niepowtarzalne brzmienie wydawało się ucieleśniać istotę stylu wiedeńskiego romantyzmu. W czasie studiów tam i w Paryżu jego profesorami byli Delibes i Bruckner i Massenet. Jednak jako młodzieniec wziął udział w przesłuchaniu do Filharmoników Wiedeńskich, ale został odrzucony przez jej lidera, Arnolda Rosé. Był wtedy tak przygnębiony, że prawie zapisał się na studia medyczne. Była to pierwsza z wielu wąskich ucieczek zarówno w jego karierze, jak i życiu. Jego reputację jako solisty ugruntował koncert z Filharmonią Berlińską pod dyrekcją Nikischa oraz kilka tournées po Ameryce w pierwszych latach XX wieku. Był żołnierzem i został ranny w I wojnie światowej; w 1938 uciekł z Wiednia do Paryża, a następnie, po wybuchu II wojny światowej, przeniósł się do Ameryki. Kreisler zmarł na chorobę serca w Nowym Jorku w 1962 roku. Kreisler posiadał kilka historycznych skrzypiec wykonanych przez lutników: Antonio Stradivariego, Pietro Guarneriego, Giuseppe Guarneriego i Carlo Bergonziego, z których większość w końcu nosi jego imię. Posiadał także skrzypce Jean-Baptiste Vuillaume z 1860 roku, których często używał jako swoich drugich skrzypiec i które często pożyczał młodemu geniuszowi Josefowi Hassidowi . W 1952 podarował swojego Giuseppe Guarneri Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Album „Kreisler: Original Compositions & Arrangements”, wydany przez EMI Classics w ramach serii Great Recordings Of The Century, do sprzedaży został przeznaczony w 2005 roku. Styl Kreislera pod pewnymi względami uosabia tworzone i wykonywane przez niego miniatury skrzypcowe i fortepianowe – często ukrywając je jako pastisze barokowych kompozytorów, podczas gdy w rzeczywistości były jego oryginalnym dziełem. Walce Liebesleid, Liebesfreud i Schöne Rosmarin to jedne z tych, które pozostają popularnymi bisami wśród dzisiejszych solistów. Ale jeśli pozostaje wrażenie, że Kreisler był skrzypkiem arcy salonowym, jest to nieco mylące. Jego partnerem wśród pianistów w kilku cennych nagraniach sonat na większą skalę był nikt inny jak Siergiej Rachmaninow. Pozostawił ważne nagrania wielu koncertów– niestety nienapisanego dla niego Koncertu skrzypcowego Elgara, do którego wprowadził własne modyfikacje przed premierą w 1910 roku. Nie da się pomylić brzmienia Kreislera. Był skrzypkiem ostatniego „złotego wieku”: takim, którego osobowość, charakterystyczny ton i ekspresyjny, uwodzicielski sposób z vibrato, portamento i rytmem są natychmiast rozpoznawalne, ale zawsze zakorzenione w empatii z prawdziwym duchem muzyki. Jego ton ma słodycz, uduchowienie i śpiewność, która nigdy nie została przekroczona. Na temat opisywanego wydawnictwa wielu znaczących krytyków muzycznych wyraziło swoją opinię: Goran Forsling z portalu Music Web: „Nieco ponad rok temu recenzowałem podobną kompilację miniatur Kreislera na płycie Naxos. Nie mniej niż 15 tytułów z tej płyty znajduje się również na tej płycie EMI, w tym praktycznie wszystkie znane. Do czytelników należy ocena, czy konieczne jest zainwestowanie w obecną płytę dla dziewięciu statystów. Oczywiście dobrze jest mieć kilka takich kompozycji „w stylu…”, z których jedna jest na kwartet smyczkowy. Jednak ogólnie rzecz biorąc, niespecjalistyczny kolekcjoner powinien zadowolić się jednym lub drugim. EMI jest odtwarzany z oryginalnych matryc, które oczywiście nie były dostępne dla Naxos, który zamiast tego musiał pracować z gotowymi tłoczeniami w idealnym stanie. W przypadku Naxos Ward Marston osiągnął dźwięk w pełni porównywalny z tym, jaki dostarcza EMI. Losowy wybór porównań A/B ujawnił pewne dudnienie na dysku Naxos, ale nie na tyle, by być niepokojącym. Jakość nagrań z 1938 roku, wykonanych na Abbey Road, zawsze była bardzo dobra, a nagrania z Berlina z 1936 roku nie są daleko w tyle. Te z 1930 roku są nieuchronnie bardziej przestarzałe, ale wciąż bardzo łatwe do słuchania. Na nowo zachwyca się grą Kreislera: słodkim tonem, lekką, niemal swobodną frazą. Podchwytliwe, szybkie pasaże wykonuje z niezwykłą dokładnością, a jego rubato wydaje się nieodłączną częścią kompozycji. Moim zamiarem było odtworzenie Caprice viennois (tr. 1) tylko po to, aby odświeżyć pamięć i sprawdzić jakość dźwięku, a następnie skoncentrować się na tytułach, których nie było na płycie Naxos, ale od razu się wciągnąłem i odtworzyłem całą płytę za jednym posiedzeniem. Z „nowych” tytułów dwa pastisze Couperina nie są wykonywane tak, jak można by się tego spodziewać, ale są wykonane elegancko i z tą niepowtarzalną słodyczą tonu i czarującym rytmicznym śpiewem w pawanie (tr. 10). Osobliwością jest scherzo „w stylu Dittersdorfa”, grane przez Kreisler String Quartet, zespół ad hoc powołany do nagrywania kwartetu smyczkowego Kreislera. Jednym z członków był William Primrose, który pamiętał sesje. Okazało się, że będzie pusta strona 78 i producent Fred Gaisberg zasugerował Kreislerowi napisanie wypełnienia lub zaaranżowanie jednego ze swoich utworów na kwartet, co zrobił od razu w swoim pokoju hotelowym z Primrose. Następnie pospieszył z partyturą kopiście i następnego dnia został nagrany. To fajny kawałek, który powinien być słyszany częściej. Chciałbym też, aby EMI wznowiło pełny kwartet Kreislera, którego nigdy nie słyszałem, poza częścią scherzo, którą Delmé Quartet umieścił na płycie z bisami. Spośród innych utworów Głazunowa Sérénade espagnole jest czarujący, a Larghetto Webera jest ciepło romantyczne. Słodka melodia mogłaby być niemal oryginałem Kreislera. Im Chambre séparée Heubergera, z jakiegoś powodu zatytułowane Midnight Bells, najlepiej zapadło w pamięć w nagraniach dwóch Elisabeth – Schumanna i Schwarzkopfa – ale Kreisler pieści melodię równie uwodzicielsko i dodaje coś, czego żaden z sopranów nie potrafił: podwójne stopnie! Każdy miłośnik gry na skrzypcach powinien mieć te nagrania w takiej lub innej wersji, a jeśli decydującym czynnikiem jest ilość, EMI jest lepszym wyborem, ponieważ oferuje 78-minutowy czas gry, podczas gdy Naxos daje tylko 67.” Gramophone Magazine: „W tym dobrze dobranym wyborze Kreislera grającego własne utwory i aranżacje, występy są jak zawsze magiczne, a oryginalna jakość dźwięku jest bardzo dobrze wydobyta w doskonałych przekazach.” Ta kolekcja Kreislera podkreśla jego własne kompozycje i transkrypcje i jest wspaniałym przykładem jego stylu gry – bardzo dopracowanego, wyrafinowanego, z odrobiną humoru. Świetna płyta i godny dodatek do kolekcji płytowej, zwłaszcza jeśli lubi się nagrania historyczne. „Trout” (Pstrąg) jest jedną z najpopularniejszych i znaczących pozycji muzyki kameralnej, której urzekające melodie przechodzą jedna w drugą. Kwartet smyczkowy nr 14 d-moll, znany jako „Śmierć i Dziewica”, również jest jednym z najpiękniejszych w literaturze muzycznej. Główny temat drugiej części Tria nr 2 Es-dur na fortepian, skrzypce i wiolonczelę został wykorzystany jako jeden z głównych tematów muzycznych w wielu filmach, Głód, Karmazynowy przypływ, Nauczyciel gry na fortepianie, Homme de sa vie, Kraina ślepców… Te i wiele inny wspaniałych utworów kameralnych skomponował Franz Schubert. Album „Schubert: 'Trout’ Quintet, Octet, D803; Sonata For Arpeggione And Piano; Fantasy, D934”, w wykonaniu Benjamina Brittena (piano), Clifforda Curzona (piano), Szymona Goldberga (skrzypce), Radu Lupu (piano), Mstislava Rostropovicha (wiolonczela) oraz Wiener Oktett, został wydany przez wytwórnię Decca w 1997 roku. Podwójny album Decci jest kompilacją nagrań pochodzących z różnych sesji z lat 1957/68/79 i przez różne składy personalne rejestrujące w czasie tych sesji: „Pstrąg” został nagrany przez Clifforda Curzona z członkami wiedeńskiego Oktettu (1957), „Arpeggione Sonata in a-moll” przez Mścisława Rostropowicza i Benjamina Brittena (1968), „Fantazja C-dur” przez Szymona Goldberga i Radu Lupu (1979), „Oktet F-dur” przez Wiedeński Oktett (1957). Recenzent Peter Watchorn napisał: „Oktet Schuberta, druga wersja nagrana przez oryginalny Oktet Wiedeński Willi Boskovsky’ego, jest jednym z najlepszych nagrań tego oktetu. Przewyższającym go jedynie wcześniejsze nagranie monofoniczne zespołu (w którym zaobserwowano więcej powtórzeń). prawdziwie przełomowe wydawnictwo z 1957 roku… Stereofoniczne przeróbki Beethoven Septet, Schubert Octet i Schubert Trout Quintet wykonane przez Vienna Octet należą do największych nagrań muzyki kameralnej dokonanych przez firmę Decca w późnych latach 50.”. Pozostałe nagrania to najwyższej klasy mniej popularne utwory miedzy innymi z udziałem Radu Lupu i Szymona Goldberga, których „Fantazja” naprawdę jest bardzo udana- barwna, ciepła i wciągająca. „Trout” Curzona i Oktettu jest jednym z najbardziej eleganckich i radosnych przykładów wykonawczych wśród olbrzymiej ilości wykonań, a przy tym wersja odznacza się równowagą między impulsywnością a wyrafinowaniem. „Arpeggione Sonata” w wykonaniu Rostropovicha i Britttena jest doskonała bez zastrzeżeń, Wersja „Oktetu F-dur” jest urocza, która nie wywoła u słuchacza poczucia, że „gdzieś indziej” mogłoby być lepiej. Album „Schubert: String Quintet”, w wykonaniu Alban Berg Quartett i Heinricha Schiffa (wiolonczela), został wydany w 2007 roku przez EMI Classics. Jest to imponująca lektura kwintetu, wyróżniającego się energią i lirycznym pięknem, a wiolonczelista Heinrich Schiff z pewnością kładzie znaczną wagę swojego tonu na piękne, mieszane brzmienie zespołu Alban Berg Quartet. Oryginalne nagranie z 1982 roku było pierwszorzędne, a inżynierowie EMI wykonali znakomitą pracę, aby uchwycić jego atmosferę i ciepły ton w tym remasteringu w serii Great Recordings of the Century. Jedyną wadą jest to, że muzycy pomijają powtórzenie ekspozycji w pierwszej części kwintetu, pozbawiając go „niebiańskiej długości”, jaką powinien mieć. (Ted Libbey) Wielu uważa Kwintet smyczkowy D 956 Schuberta za jedno ze szczytowych arcydzieł w całym repertuarze kameralnym. Ten jedyny kwintet smyczkowy Schuberta, o zróżnicowanych nastrojach emocjonalnych, opatrzony pięknymi tematami lirycznymi i żeby było jeszcze więcej atrakcji- o gęstych, bogatych fakturach, o które wzbogaca dodana wiolonczela. Alban Berg Quartet daje słuchaczom gładkie piękno brzmienia, bogate tonalnie granie i kompetentne odczytanie tego wspaniałego dzieła. Precyzyjne granie Alban Berg Quartett w połączeniu z bardzo dobrą jakością dźwięku sprawiają, że jest to mocny wybór. Prezentacja EMI jest atrakcyjna pod względem formatu i wyglądu- nowe remastery są z reguły znakomite, a te takimi są. Płyta „Schubert: The Piano Trios”, nagrana przez Beaux Arts Trio: Menahem Pressler (fortepian); Isidore Cohen (skrzypce); Bernard Greenhouse (wiolonczela), została wydana w 1984 roku przez wytwórnie Decca. Wykonanie przez Beaux Art Trio Schubert Trio #2 w E-Flat, zostało wśród krytyków muzycznych wysoko ocenione. Tria pisane przez innych- Haydna, Mozarta, Beethovena, Mendelssohna, Schumanna, Dvoraka, Czajkowskiegoi czy Brahms są doskonałe, ale i tak na szczycie umieszcza się tego typu kompozycje pisane ręką Schuberta. Stworzył tylko dwa trio fortepianowe słusznej długości oraz dwa krótsze utwory na ten skład instrumentalny. Są dwa nagrania Triów fortepianowych Schuberta zrealizowane przez Beaux Arts Trio- z lat 60. i i one są ulubionymi wersjami wybieranymi przez kolekcjonerów. Między nagraniami nastąpiła zmiana personelu skrzypcowego: Isidore Cohen zastąpił Daniela Guileta, który przeszedł na emeryturę, a dla niektórych słodszy, łagodniejszy dźwięk jest lepszy od bardziej zgryźliwego tonu Guileta. Trio Beaux Arts tworzy obraz posępny i przemyślany. Ich dbałość o frazowanie i o dynamikę jest tu tak subtelne jak to tylko możliwe, zdają się też znajdować dużą głębię. Melodyjna inwencja, wariacje tematyczne i wznowienia motywów dają wysokiej jakości nieustanną rozrywkę. Drugie kompletne trio fortepianowe, D. 898, ma bardziej słoneczny charakter i częściej jest planowane na koncerty. Zgodnie z ogólnym wzorcem, Beaux Art Trio jest bardziej zrelaksowany ale w tempach porównywalny z innymi, z wyjątkiem Andante, który jest szybszy. Cohen brzmi słodko i dźwięcznie. Wczesny jest pełen wiodącej melodii skrzypiec i falującej linii fortepianu, podczas gdy wiolonczela jedynie je wzmacnia. „Notturno” posiada prostą piękną melodię, wybrane tempa są wolniejsze niż u konkurentów, ale pozwalają łatwiej delektować się urodą utworu. W sumie więc to nagranie pozostaje najbardziej satysfakcjonującą opcją zarówno pod względem brzmienia, jak i interpretacji. Podwójny album „Schubert Music for Violin & Piano”, w wykonaniu Szymona Goldberga i Radu Lupu, to kompilacja nagrań pochodzących z sesji jakie odbyły się w Kingsway Hall w Londynie, w kwietniu 1978, sierpniu 1979 i czerwcu 1952 (nagranie mono), a wydanych przez Decca Records w 2000 roku. Peter Grahame Woolf z portalu Music Web International tak się o zestawie Decci wyraził: „Pełna rozkosz i nostalgiczna podróż. Inspirujące i wnikliwe kursy mistrzowskie Szymona Goldberga wywarły niezatarte wrażenie w Letniej Szkole Dartington dawno temu, w roku, kiedy Stravinsky i Lionel Tertis byli wśród wybitnych gości. Nigdy nie zapomniałem, jak pchnął wieko pianina i powiedział akompaniatorowi (Susan Bradshaw, później dobrze znana pisarka o muzyce rosyjskiej), że nigdy nie powinno się ograniczać jego tonu za pomocą krótkiego kija; skrzypce radzą sobie z dźwiękiem fortepianu i to od muzyków zależy osiągnięcie odpowiedniej równowagi. Cztery sonaty Schuberta były różnie publikowane jako sonaty i duety przez Diabellego z powodów komercyjnych, co było udaną sztuczką, aby nie odstraszyć amatorskich nabywców. Goldberg ma wyrafinowany, nieco delikatny ton, oszczędny w vibrato, a czasami słychać, jak smyczek prawie traci kontakt ze struną. Bardzo osobista jakość brzmienia, bez nadmiaru lub „połysku” – Goldberg z łatwością wpasowałby się w „autentyczny” styl baroku granego dziś. W jego interpretacji jest prostota, która doskonale pasuje do tych bezpretensjonalnych utworów, które cieszą się popularnością wśród kameralistów, choć rzadziej występują w publicznych recitalach. Mam szczególny sentyment do g-moll, które grałem w konkursie jako uczeń i A-dur, z jego rozległą pierwszą częścią, jedną z najpiękniejszych Schuberta. 25-minutowa Fantazja ma zestaw wariacji na temat pieśni ‘Sei mir gegrusst, delicious!’. Lupu zawsze jest idealnym partnerem w tych nagraniach z 1978 roku. Dopełnienie płyt to przekonujące wykonanie sonaty Arpeggione (mono, z 1952 r.), którą w porównywalnie niewzruszony sposób grają znakomity francuski wiolonczelista Maurice Gendron i kompozytor Jean Francaix. Pyszna Double Decca, która uświetni każdą kolekcję.” Warto kupić ten album, choćby dla „Fantazji C-dur” – naprawdę spektakularnego utworu, uważanego za jeden z najtrudniejszych do zagrania w całej muzyce kameralnej. Wykonania tego utworu Goldberga i Lupu są znakomite – warte najwyższej oceny. Sonata na Arppegione (stary instrument podobny do violi da gamba, grana tutaj na wiolonczeli) jest bardzo przyjemna, mimo że jest w wersji Mono. Jakość dźwięku na wszystkich pozostałych ścieżkach (w stereo) jest doskonała. Pianista Tobias Koch nie skupia się wyłącznie na solowej karierze, o czym wspominałem w innym artykule („nagrania jakościowo wybitne, rozdz. 48”), lecz również współpracuje z zespołami kameralnymi. Efektem takiej współpracy jest album „Schumann / Hiller: Piano Quintets” (wydany przez Avi Music we wrześniu 2015 [6]) zrealizowany w czasie sesji w 2014 roku w Robert-Schumann-Haus [7] w Zwickau z zespołem Playel Quartett Köln (Ingeborg Scheerer- skrzypce, Milena Schuster- skrzypce, Andreas Gerhardus- altówka, Andreas Müller- wiolonczela), grającym na instrumentach historycznych, podobnie jak Koch. Wyciąg z broszury płytowej przedstawia recenzje z paru magazynów muzycznych: „…Bezproblemowe łączenie utworów to oczywiście zasługa […] wybitnych interpretatorów. Tobias Koch nadaje partii fortepianu wielkie bogactwo barw i szorstki, przynajmniej bagatelizujący, pociągający ton na drezdeńskim pianoforte z 1860 roku. […]” (Kölner Stadtanzeiger) „Klems, Érard, Pleyel, Tröndlin, Streicher – Robert Schumann prawdopodobnie nigdy nie badał tak wielu różnych historycznych fortepianów jak Tobias Koch. Do swojego najnowszego nagrania Koch rozejrzał się po krewnych Schumanna i wybrał instrument Wiecka […] o dość ciemnej barwie, dźwięcznym, barytonowym brzmieniu. Wspaniale dopełnia się brzmieniem czterech strun. […] To nie jest nagranie o wirtuozowskiej, gładko wypolerowanej powierzchni. Jej urok rozwija się w czymś pod spodem, w sieci wielu drobno splecionych nici.” (Christoph Vratz, Schumann Journal) „Zawsze fascynowała mnie i pociągała szczególna konstelacja, kiedy orbity kwartetu smyczkowego i fortepianu krzyżowały się we wszechświecie muzyki kameralnej”, mówi Tobias Koch. „Aby jeszcze raz użyć często nadużywanego wyrażenia Goethego, pięcoro 'rozsądnych ludzi’ powinno ze sobą porozmawiać – nie chcąc jednak być zbyt rozsądnym: kwintet fortepianowy, najwyższa dyscyplina kameralistyki fortepianowej„ „Schubert: Zukunftsmusik – Sonatas 958, 959, 960” to płyta nagrana wspólnie z Pleyel Quartet Cologne – na instrumentach historycznych. Pleyel Quartet Cologne grają na instrumentach strunowych, a Koch na fortepianie wykonanym przez kuzyna Clary Schumanna Wilhelma Wiecka w Dreźnie, zbudowanym około 1860 roku. „Piano Quintet” Schumanna to dzieło często wykonywane i budzące wciąż zachwyt, a jeśli się posłucha kwintetu fortepianowego Hillera, można się zdziwić, że utwory tego mniej popularnego kompozytora właściwie całkowicie zniknęły z koncertowego życia, a przecież partia fortepianu jest genialna, a kwintet wydaje się żartobliwy i elegancki pomimo ogromnego jego ciężaru. Ferdynand Hiller był wśród ówczesnych kompozytorów człowiekiem, który pozostawił potomnym wiele utworów: (ponad 200 kompozycji), w tym utwory sceniczne, szereg zbiorów pieśni, różne koncerty i cztery symfonie, oprócz mnóstwa pism o muzyce, pamiętniki i ponad dziesięć tysięcy listów. Rick Anderson w New Releases for Libraries o płycie Kocha i jego przyjaciół napisał: „Przez dziesięciolecia ruch instrumentów historycznych koncentrował się na okresach renesansu, baroku i klasyki – co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że różnice strukturalne i dźwiękowe między instrumentami współczesnymi i dawnymi są tam najbardziej dramatyczne. Ale teraz rośnie zainteresowanie graniem muzyki okresu romantyzmu na instrumentach skonstruowanych i ustawionych zgodnie z XIX-wieczną praktyką, a jednym z rezultatów jest znakomite nagranie kwartetu Pleyel [Quartett Köln] z historycznym klawiszowcem Tobiasem Kochem. Tutaj Koch gra na pianoforte z 1860 roku wyposażonym w oryginalne skórzane młotki, a kwartet gra z odpowiednimi smyczkami z epoki. Powstały dźwięk wyraźnie (jeśli nie dramatycznie) różni się od tego, co zwykle słyszy się z tym repertuarem i jest bardzo atrakcyjny. Sama gra jak zawsze tej grupy jest wspaniała.” Amadeus Quartet był najbardziej utytułowanym i cenionym Kwartetem XX wieku. Korzystając z linii lotniczych i zdolności przemysłu muzycznego do dotarcia do świata, dominowali w tworzeniu muzyki kameralnej przez prawie 40 lat. Trasy koncertowe udają się jednak tylko wtedy, gdy recenzje przekazują zachwycenie, a publiczność entuzjazm. Przez prawie 40 lat Kwartet (który nazywał się „Wilczym Gangiem”) krążył po świecie, celebrował i działał jak żadna inna grupa, i nie zmienił ani jednego członka: Norberta Brainina, Siegmunda Nissela, Petera Schidlofa i Martina Lovetta. Kariera nagraniowa trwała od 1951 do 1987 roku, kończąc się dopiero śmiercią Petera Schidlofa w 1987 roku. Album „Verdi / Tchaikovsky / Smetana: String Quartets”, nagrany w Herkulessaal w Monachium, został wydany 1 października 2013 przez Deutsche Grammophon Trzy wspaniałe kwartety smyczkowe z tej samej dekady są połączone razem na tym CD zespołu Amadeus Quartet. Choć lepiej znani z nagrań repertuaru klasycznego, Amadeus zagrali Verdiego na swoim pierwszym recitalu w styczniu 1948 roku w londyńskim Wigmore Hall. Przez pewien czas nie było tego tytułu w katalogu płytowym, ale został wznowiony w roku Verdiego 2013 (obchodził swoje 200. urodziny). Włoski mistrz operowy zostawił arcydzieło w postaci kwartetu smyczkowego, gatunku, który pozornie nie jest kojarzony z kompozytorem operowym. Dzięki rocznicy melomani mogą cieszyć się występem kwartetu Amadeus grającego ten Kwartet. Wykonanie, do którego zwinnie dopasowuje się każdy instrument, jednocześnie podkreślając obecność każdego instrumentu, maksymalizuje atrakcyjność utworu. Zespół Amadeus gra go z prawdziwym zapałem i profesjonalizmem na najwyższym poziomie. Pozostałe utwory również muzycy Amadeus Quartet grają z całkowitym zaangażowaniem. Jest to jedno z ich najlepszych nagrań. Wnoszą do tych utworów wielkie ciepło. Na pochwałę zasługują inżynierowie nagrań Deutsche Grammophon. Dmitrij Szostakowicz skomponował swój Kwintet fortepianowy g-moll latem 1940 roku. Kwartet smyczkowy nr 2 A-dur został napisany w ciągu 19 dni w 1944 roku. W przypadku kwintetu, którego dwie pierwsze części noszą tytuły Preludium: lento i Fuga: adagio, kompozytor zwrócił się ku Bachu. Muzyka dopiero zyskiwała na popularności we wczesnych latach XX wieku, choć nie było jeszcze nic lepszego niż „autentyczny” styl gry z epoki baroku. Szostakowicz, podobnie jak Strawiński, był zafascynowany starymi barokowymi formami, które nagle stały się nowe i sposobem, w jaki te stare formy w naturalny sposób tworzyły nowe, w dużej mierze niesłyszane brzmienia. Szostakowicz nie posiadał wrodzonego ducha rewolucyjnego Strawińskiego. Mieszkał w tym czasie pod Moskwą, podczas gdy Strawiński bezpiecznie ulokował się w Los Angeles i w Hollywood. Szostakowicz odpowiadał przed Stalinem, podczas gdy Strawiński wojował z Waltem Disneyem (walczył wówczas z cięciami w swoim „Święcie wiosny” do filmu Fantazja). Płyta „Shostakovich: Piano Quintet, String Quartet w wykonaniu Takács Quartet oraz Marca Andre Hamelina, został wydany w 2015 roku przez wytwórnię Hyperion. Ten- omawiany, repertuar Szostakowicza jest reprezentowany przez innych znaczących muzyków, ot choćby Emerson String Quartet czy Borodin Quartet. A więc jest w czym wybierać… Tej sztuki podjął się recenzent magazynu The Gramophone: „To już drugie wspólne wydawnictwo Marca-André Hamelina i Takács Quartet. Ostatnim razem było to przy Kwintecie Schumanna; że Szostakowicza to raczej inna propozycja, choć oczywiście pianista dokonał znakomitego nagrania koncertów. Hamelin jest odpowiednio ostry w otwierającym fortepianem monologu, co sugeruje ukryty niepokój, który jest subtelniej oddany przez Argerich, ale wyższy w napięciu niż konkurencyjne nagranie Hyperion’a prowadzone przez pianistę Igora Uryasha. W miarę rozwoju pracy zdajesz sobie sprawę, że relacja między pianistą a kwartetem smyczkowym jest relacją dialogową, podczas gdy w wersji Argerich w ramach EMI jest to bardziej walka o władzę między nią a wiolonczelistą Mischą Maisky, której vibrato jest tak samo bogate jak zawsze. Fugalna część druga jest pełna bogatych kolorów w rękach Argerich i zespół, ale jest jeszcze bardziej wymownie tworzona przez smyczki Takács’ów, podczas gdy w Scherzo wcześniejsza wersja Hyperion’a brzmi nieco luźno w porównaniu z energią tutaj, Hamelin sprawia, że diabelskie światło przenika przez korytarze. Efekt jest bardziej wyrafinowany niż u Argerich, choć elektryzuje mnie zuchwała energia tej ostatniej. Być może to właśnie w Intermezzo nowa płyta punktuje najwyżej, znakomicie wycofana, podczas gdy w finale dobrze uchwycona jest dwuznaczność nastroju, połączenie napięcia i beztroski. W porównaniu z nagrodzonym Emerson String Quartet, Takácowie znajdują więcej powodów do uśmiechu w Drugim Kwartecie, wprowadzając nutę żartobliwości do otwarcia. Przez cały czas dają wielką klarowność i subtelną gamę kolorów, ale chciałem czegoś bardziej smutnego w wolnej części, gdzie Emersonowie (a jeszcze bardziej Borodin Quartet) mrowią w kręgosłupie. A w trzeciej części Walca Takács nie do końca osiągają nutę histerii najlepszych grup, choć znowu równowaga jest niezawodnie przemyślana i pięknie nagrana. Jest jednak niepokojący moment, gdy 0’45” w ostatnim utworze, gdzie wiolonczela jest wyraźnie rozstrojona.” Inni znani krytycy skupili się na tej wersji „Piano Quintet, String Quartet Gramophone: „Trudno wyobrazić sobie lepszy występ niż ten, który daje Takács Quartet i Marc-Andre Hamelin. Uważam, że w ich tutti grają szczególnie znakomicie; wielkie akordowe kulminacje w obu utworach ukazują ich absolutnie niezrównany zespół, a gra z Hamelinem w Kwintecie jest wrażliwa i dobrze oceniana. To dwie prace, które na pewno warto poznać, a Hamelin i Takács Quartet są dla nich świetnymi ambasadorami.” Sunday Times: „Muzyka kameralna wielkiego radzieckiego kompozytora jest nowością w dyskografii Takács Quartet, prawdopodobnie najbardziej wszechstronnego kwartetu smyczkowego na świecie. Tutaj nawiązują mrożący kontakt z jednym z „domowych” pianistów Hyperiona: między francusko-kanadyjską a brytyjsko-węgierską smyczkami lecą iskry.” The Telegraph: „Naturalny błysk gry i prawdziwe wyczucie zespołu to cechy, które od dawna cechują występy Takács’ów, a tutaj łączą się z niesamowitą atmosferą… zdecydowany rozmach rytmiczny i przenikliwość we wskazywaniu akcentów… [Hamelin] rozpoczyna pierwszą część [Kwintetu] zdecydowanym pchnięciem, na które zespół reaguje z wyraźną intensywnością.” BBC Music Magazine: „Niezwykle wciągające doświadczenie… Takács podchodzą do muzyki pod nieco innym kątem niż ich sowieccy i rosyjscy odpowiednicy, podkreślając bliższe niż zwykle związki z zachodnimi tradycjami muzycznymi… Niezwykle inteligentna kameralistyka Hamelina stanowi godny podziwu efekt subtelne faktury wyczarowane przez smyczkowców.” American Record Guide: „Dobre, solidne, sprawne wykonanie obu prac. Połączenie wczesnego kwartetu z kwintetem, jednym z najpopularniejszych utworów kameralnych Szostakowicza, przemawia do słuchacza, nie musi szukać dalej. Takács Quartet gra nie tyle, ile czwórka muzyków – Edwarda Dusinberre’a, Karoly Schranz, Geraldine Walther i Andrasa Fejera – ale jak jeden genialnie skoncentrowany muzyczny umysł. Trudno pobić ten rodzaj spójności, ekspresyjnego dawania i brania oraz bogatego brzmienia instrumentalnego, które tu znajdziesz. I wydaje się, że przed włączeniem mikrofonów dokładnie porównali nuty z pianistą Hamelinem. Pasuje prawie idealnie z resztą grupy. Dźwięki są doskonałe, pochlebiają zarówno smyczkom, jak i fortepianowi, który jest doskonale zintegrowany z zespołem.” [1] Według: [2] Na podstawie: [3] W oparciu o Good Music Guide [4] Na podstawie: [5] Głównie w oparciu o: [6] „Schumann- Piano Quintet”, w wykonaniu Borodin Quartet i Sviatoslava Richtera, opisałem w artykule „nagrania jakościowo wybitne (aneks)” [7] Robert Schumann Haus, w Zwickau (według: ) to muzeum w Saksonii oraz zrekonstruowane i rozbudowane miejsce urodzenia kompozytora i muzyka Roberta Schumanna. Z okazji setnych urodzin Schumanna w dniu 8 czerwca 1910 r. miasto Zwickau założyło Muzeum Roberta Schumanna. Dom, w którym urodził się Robert Schuman na Hauptmarkt, został całkowicie odbudowany po powodzi w 1954 roku i przekazany w 1956 roku jako Dom Roberta Schumanna z muzeum, salą koncertową i centrum badawczym. W ośmiu salach wystawowych muzeum prezentuje życie i twórczość Roberta i Clary (Wieck-) Schumann na największej na świecie wystawie. Pierwsza sala poświęcona jest czasom Schumanna w Zwickaum, dni studenckie w Lipsku (i Heidelbergu) są wyświetlone w salach numer dwa. Sala trzecia poświęcona jest głównie początku związku Roberta Schumanna z młodszą o dziewięć lat, już wówczas cenioną w Europie pianistką Clarą Wieck. Sala czwarta przedstawia pierwsze lata wspólnego małżeństwa w Lipsku kiedy komponował muzykę symfoniczną, kameralną i oratorium, pracę w nowo założonym Konserwatorium Muzycznym, przyjaźń z Feliksem Mendelssohnem Bartholdym. W sali piątej przedstawiony jest czas kiedy przebywał w Dreźnie. Sala szósta to okres reński. Stworzył wtedy III Symfonie („reńską”) i tworzeniu dla środowiska katolickiego. Sala siódma poświęcona jest Klarze Schumann i jej twórczości po śmierci męża oraz decydującemu wpływowi na upowszechnienie dzieła poprzez nauczanie (świadectwo powołania w Konserwatorium Hocha we Frankfurcie), pierwsze pełne wydanie dzieł Roberta Schumanna i jej żywą działalność koncertową w kraju i za granicą. W pokoju narodzin Roberta Schumanna znajduje się obecnie sala pamięci (sala ósma) z cennymi oryginałami będącymi w posiadaniu Roberta i Klary Schumannów, takimi jak fortepian Stein (patrz kolekcja instrumentów klawiszowych) czy oryginalne stojące biurko. W tym pokoju znajduje się też fortepian z manufaktury Wilhelma Wiecka. Sercem kolekcji historycznych instrumentów klawiszowych w Domu Roberta Schumanna jest fortepiano z fabryki André Steina w Wiedniu, które Friedrich Wieck zamówił dla swojej córki Clary. Ernst Rosenkranz założył w 1797 r. swoją fabrykę fortepianów, w której około 1840 r. zbudowano fortepian stołowy w sali drugiej. Friedrich Wieck często handlował fortepianami z manufaktury Rosenkranz w swoim magazynie handlującym fortepianami w Dreźnie. Istnieją dowody na to, że Clara Schumann często grała na instrumentach z tej manufaktury. Pianina stołowe były w tamtych czasach popularnymi i niedrogimi instrumentami domowymi ze względu na ich niewielkie rozmiary. Fortepian w sali czwartej (ok. 1870 r.) Ludwiga Bösendorfera, który w 1859 r. przejął firmę ojca , ma tradycyjną wiedeńską mechanikę. Zastosowanie dużych i ciężkich główek młotków odróżnia starszy fortepian Steina z wiedeńskim mechanizmem fortepianu Bösendorfera (na fotografii niżej, po prawej), co utrudnia grę, gdy jest atakowany. Od lat 70. w zbiorach Zwickau znajduje się również fortepian Wilhelma Wiecka, kuzyna Klary Schumann. Physharmonica (na fotografii wyżej, po lewej), wystawiona w sali pamiątkowej, uzupełnia kolekcję. Physharmonica jest „prekursorką” fisharmonii, w której lewy pedał służy do generowania powiewu powietrza dla dźwięku, a prawy pedał może być używany do zmniejszania głośności za pomocą zaworu zwalniającego przewiew. Aby ćwiczyć grę na organach, Robert i Clara Schumannowie wypożyczyli w Dreźnie tzw. klawiaturę pedałową, którą umieszczano pod fortepianem (lub wyżej położonym fortepianem). Klawiatura pedałowa w Domu Roberta Schumanna została prawdopodobnie zbudowana w XIX wieku i była wcześniej używana we wspólnocie Paulus w Marienthal. Dom Roberta Schumanna to miejsce z muzeum, salą koncertową i centrum badawczym, w którym można realizować różne projekty z nagraniami włącznie. Przejdź do części czwartej >> Powrót do części drugiej >> Powrót do części pierwszej >> Kolejne rozdziały:
Ten poradnik to praktyczny kurs pracy nad głosem, który krok po kroku prowadzi czytelnika w stronę mocnego, dźwięcznego i pięknego brzmienia. To obowiązkowa pozycja dla osób, których głos szybko się męczy podczas mówienia czy śpiewania, które często dopada chrypka lub którym zdarza się słyszeć nieprzychylne opinie o barwie
To dobry moment, aby opowiedzieć o najnowszym teledysku Natalii Niemen do piosenki "Pojutrze szary pył" (muzyka i słowa: Czesław Niemen). Utwór zapowiada nową płytę artystki pt. "Niemen mniej znany", która w sprzedaży ukaże 24 zawiera wybrane przez Natalię piosenki z dwóch ostatnich płyt studyjnych Niemena, "Terra Deflorata" oraz "spodchmurykapelusza". O powstawaniu teledysku do "Pojutrze szary pył" Natalia mówi tak: "Mając w głowie kilka pomysłów na zobrazowanie pięknego i życiowego wiersza mojego taty "Pojutrze szary pył", spotkałam się z Bartkiem Piotrowskim, świetnym operatorem, reżyserem, malarzem i muzykiem w jednym. Do moich pomysłów Bartek dokładał swoje, na której to bazie stworzył później scenariusz do tej przejmującej historii. Historii syna marnotrawnego, który (inaczej niż w wierszu mojego taty, gdzie autor konstatuje, że synowie choćby nie wiem co, nie zawracają ze swoich złych dróg i potem, jako dojrzali mężczyźni muszą borykać się z poczuciem winy) zmienia się na lepsze. Jest to syn, który wraca do ojca i co chyba najważniejsze, zostaje przyjęty z kompletnie bezwarunkową miłością. Pragnę, aby moja sztuka dawała nadzieję" – dodaje Natalii to również prawdopodobnie pierwsza próba przełożenia tych wybitnych kompozycji i aranżacji na język zespołu instrumentalistów. Od lat 80. Czesław Niemen był bowiem samowystarczalnym multiinstrumentalistą, a do tworzenia i wykonywania swojej muzyki zatrudnił, jak sam ją nazwał - robotestrę, czyli zaawansowaną, cyfrowo-analogową „machinerię” Stanowiło to pewną trudność. Wszak dojrzałą twórczość Czesława Niemena cechuje wielozłożoność faktury kompozycji i aranżacji, ale też zastosowanie nietypowego instrumentarium. Tzw. robotestra, jak ojciec nazywał swoją muzyczną machinę, czyli zestaw instrumentów elektronicznych, robiła za zespół daleko wykraczający poza tradycyjny skład rozrywkowy. Owe kompozycje różnią się od siebie strukturą. Niektóre były dość proste do odczytania i zinterpretowania. Praca nad innymi zajęła nam dużo więcej czasu. Dlatego śmiało mogę podsumować, iż największą trudność stanowiły dla nas kwestie wyłuskania kluczowych linii melodycznych i kontrapunktów oraz przełożenie ich na "żywe" brzmienia, a także zwyczajne "wbicie" sobie do palców i głów nieoczywistości i zmienności form kompozycji trudniejszych – mówi Natalia nagraniach udział wzięli.: Tomasz Kałwak (instrumenty klawiszowe), Piotr Baron (Sax, klarnet basowy), Adam Szewczyk (gitary), Sławek „Kosa” Kosiński (gitary), Irek Głyk (bębny), Wojtek Gąsior (bas), Paweł „Bzim” Zarecki (fortepian), gościnnie Krzysztof Zalewski (głos). Do zmiksowania płyty Natalia zaprosiła znakomitego realizatora dźwięku, zdobywcę nagrody Grammy za realizację dźwięku - Voytka Kochanka. Za produkcję muzyczną odpowiadają wybitny autor muzyki teatralnej, multiinstrumentalista, kompozytor i aranżer Piotr Dziubek oraz Natalia Niemen.
\n\n\n nazywał się dla pięknego brzmienia
Głośnik sygnowany McLarenem wniesie powiew świeżości do salonu. Nazywa się Zeppelin. Autor: Konrad Grobel Opublikowano: 2023 paź 12 09:24:00 Zaktualizowano: 12 paź 2023 09:32. Bowers & Wilkins Zeppelin McLaren Edition / materiały prasowe. (9) zobacz galerię. Bowers & Wilkins wprowadzają na rynek głośnik sygnowany brytyjską marką
Sklep Książki Biografie Wywiady, wspomnienia Piąty smak. Rozmowy przy jedzeniu (okładka miękka, Wszystkie formaty i wydania (2): Cena: Opis Opis Więcej niż książka kucharska, więcej niż rozmowa!Piąty smak jest niczym szósty zmysł. Wykracza ponad doznania zarezerwowane dla podniebienia. Jest trudny do nazwania i dla wielu osób nieosiągalny. Niektórzy po prostu go mają. To z nimi rozmawia Łukasz Modelski - o kuchni, smakowaniu, piciu, literaturze, historii, miłości, przypadku i zmysłach. Celowo nie ma wśród nich absolwentów szkół kucharskich. To na swój sposób amatorzy, którzy przerośli niejednego mistrza: restauratorka i dziennikarka Agnieszka Kręglicka; laureatka Pulitzera, prywatnie żona Radosława Sikorskiego – Anne Applebaum; twórca międzynarodowego ruchu Slow Food Carlo Petrini; Patricia Atkinson – Angielka, która osiadła we Francji, by produkować wino; autorka Jedz, módl się, kochaj Elizabeth Gilbert; kucharz i bibliofil – Grzegorz Łapanowski; koneser wina Tomasz Kolecki-Majewicz i smakosz whisky Charles MacLean; osobista kucharka Mitterranda – Danièle Mazet-Delpeuch oraz Michel – prawnuk Auguste Escoffiera, najsłynniejszego francuskiego kucharza XX wieku, który przed laty wspominał o istnieniu „piątego smaku". Poza słodkim, słonym, kwaśnym i gorzkim podejrzewał, że czujemy coś jeszcze. Zgodnie zjęzykiem epoki nazywał to „wyśmienitością“. Sto lat później japońskim naukowcom udało się odszukać i zbadać receptory piątego smaku. Według nich „umami“ jest smakiem „pełnym", „domykającym" inne barwne wydanie okraszone starymi rycinami i przepisami kulinarnymi na ulubione dania niektórych opis pochodzi od wydawcy. Dane szczegółowe Dane szczegółowe ID produktu: 1103341083 Tytuł: Piąty smak. Rozmowy przy jedzeniu Autor: Modelski Łukasz Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Język wydania: polski Język oryginału: polski Liczba stron: 288 Numer wydania: I Data premiery: 2014-11-19 Rok wydania: 2014 Forma: książka Wymiary produktu [mm]: 32 x 240 x 160 Indeks: 16079441 Recenzje Recenzje Inne z tego wydawnictwa Najczęściej kupowane
Oto kilka ćwiczeń, które można wykonać, aby poprawić rezonans emisji głosu: Ćwiczenia oddechowe. Oddychanie jest ważnym elementem w tworzeniu dźwięku. Poprawa oddychania pomoże w poprawie rezonansu i brzmienia głosu. Oddychaj w sposób równomierny i głęboki, aby stworzyć silniejszy rezonans. Ćwiczenia słuchowe.
Firmy Graham Audio i Falcon Acoustics powstały na fali nieprzemijającego, a ostatnio nawet wzmagającego się sentymentu do "starych, dobrych" LS3/5A i licytują się, której z nich udało się wierniej odtworzyć dawny projekt. To działanie skierowane do określonej grupy odbiorców, którzy nie wierzą, aby od czasu powstania tej legendarnej konstrukcji, jakiekolwiek zdobycze techniki głośnikowej mogły ją poprawić. Albo - z czym prędzej bym się zgodził - że żadne udoskonalenie nie pozostanie bez wpływu na charakter dźwięku, a jeżeli odbieramy z LS3/5A jakieś dobre fluidy, to lepsze będzie wrogiem dobrego. A jeszcze bardziej z tym, że można traktować pewne urządzenia i pewne brzmienia, nawet dalekie od obiektywnej doskonałości, jako dzieła skończone, i mieć przyjemność z obcowania z takim właśnie "oryginałem" (a dokładnie - z wierną kopią oryginału). Harbeth proponuje coś "nieco" innego - niespieszne, ale konsekwentne udoskonalenie. I tak naprawdę to jest bliższe sposobowi myślenia dawnych inżynierów BBC, których tak podziwiamy za ich dzieła, a którzy przecież poszukiwali nowszych, lepszych materiałów i rozwiązań, a niczego nie "konserwowali". Paradoksem jest przy tym, że Harbeth P3ESR, konstrukcja znacznie nowocześniejsza niż LS3/5A, jest w sprzedaży od znacznie dłuższego czasu niż kopie LS3/5A Grahama i Falcona. To też już klasyk, wprowadzony 10 lat temu! Zastąpił on jednak nie LS3/5A, które przestały być produkowane (przez Harbetha) jeszcze wcześniej, ale HLP-3 (później w wersji ES-2). W każdej z tych konstrukcji było widać wyraźne "dziedzictwo" pierwowzoru, jakby producent nie chciał zmieniać niczego, czego absolutnie nie musiał. Wprowadzał przede wszystkim coraz nowsze przetworniki (oczywiście wraz z nowymi zwrotnicami), ale format i styl obudowy, nawet z większością szczegółów, pozostawał taki sam. Dlaczego? Jakby konstruktor chciał "ratować" co się da z oryginalnych LS3/5A, nawet nie dla właściwości brzmieniowych, co dla lepszej rozpoznawalności kolejnych modeli jako "nowych wersji" LS3/5A. Bo bez takiego odniesienia, takie maleństwo za taką cenę... Nawet jeżeli by zagrało przepięknie, nie zostałoby zauważone i wzięte pod uwagę. To propozycja dla starych wiarusów albo i dla młodej gwardii, ale zorientowanej w temacie. Czytaj również: Dlaczego otwór bas-refleks nie promieniuje w fazie przeciwnej do fazy przedniej strony membrany? P3ESR to najskromniejsza konstrukcja tego testu i żadne jej szczegóły tego faktu nie zmienią, ale mały, rasowy mini-monitor, wywodzący się "w prostej linii" z LS3/5A, nie jest bez szans wśród audiofilów, szukających szczęścia na różne sposoby. Harbeth i jego monitory Cała oferta Harbetha to wyłącznie podstawkowe "monitory" w takim właśnie stylu, chociaż o różnej wielkości. Wielkość jest tutaj wyraźnie skorelowana z jakością (a w każdym razie - z ceną), nie ma serii "niższych" i "wyższych", jest jeden podstawowy zbiór pięciu konstrukcji, zaczynający się właśnie od modelu Harbeth P3ESR, a kończący na Monitor - konstrukcji trójdrożnej z 30-cm niskotonowym, w obudowie o objętości prawie 100 litrów (netto) i masie prawie 40 kg... ale wciąż w formacie podstawkowym. Trzy z tych konstrukcji występują w wersjach Pro (inne wykończenie obudów, mniej luksusowe, a bardziej odporne i z rączkami), a wszystkie w wersjach jubileuszowych, przygotowanych na 40-lecie (ekskluzywne forniry, lepsze komponenty w zwrotnicach, gniazda WBT). Harbeth to firma najwierniejsza potocznemu znaczeniu "monitora", jaki rozpowszechnił się nawet bardziej wśród audiofilów niż profesjonalistów: monitor to konstrukcja podstawkowa. A także znaczeniu pierwotnemu: to zespół głośnikowy o charakterystyce najlepiej służącej profesjonalnemu "odsłuchowi", czyli monitorowaniu, nie tyle dla przyjemności, co kontroli jakości nagrania czy transmisji. Harbeth - membrany Głośnik mający takie predyspozycje musi być przede wszystkim neutralny, czyli mieć niskie podbarwienia, które wynikają zarówno ze zniekształceń liniowych (które ilustruje charakterystyka przenoszenia), jak i nieliniowych. W poszukiwaniu takiego brzmienia i jakości, Dudley Harwood – założyciel Harbetha, a wcześniej jeden z głównych konstruktorów BBC – pracował głównie nad membranami polipropylenowymi. Pierwszą w monitorach BBC membraną "plastikową", wprowadzoną w latach 60., była membrana Bextrene, stosowana w przetworniku nisko-średniotonowym B110 z LS3/5A. Materiał był daleki od doskonałości choćby dlatego, że wymagał powlekania (ręcznego), gdyż wykazywał zbyt silne rezonanse własne. Typowy polipropylen, lepszy od Bextrenu, wprowadzono później dzięki wysiłkom Harwooda. Czytaj również: Po co w zespołach głośnikowych jest zwrotnica? Przednia ścianka jest przykręcona, a głośnik nisko-średniotonowy montowany od tyłu - jak drzewiej bywało. Jedynym ustępstwem względem nowoczesności jest sposób mocowania maskownicy - na ukryte magnesy. Po opanowaniu technologii produkowano je w sposób dość prosty i z taniego surowca - formowano próżniowo z folii polipropylenowej. Harwood szukał dalej i ustalił skład polipropylenu optymalnego pod względem akustycznym. W badaniach tych pomagał mu finansowo rząd brytyjski, program nazywał się Research And Development Into Advanced Loudspeaker - w skrócie RADIAL - od którego nazwę wziął nowy, aktualnie stosowany rodzaj membran. Sama ich produkcja wymagała jednak poważnych inwestycji od firmy Harbeth, ponieważ wyprodukowanie wysoko wyspecjalizowanej folii wymagałoby zamówienia od dostawcy jej ogromnej ilości, daleko przekraczającej potrzeby. Alternatywą była inna technologia formowania - wtryskowego - co z kolei oznaczało poważny wydatek na własny park maszynowy, ale ostatecznie to rozwiązanie było bardziej perspektywiczne. Membrany Radial2 odróżnimy od innych polipropylenów po czarnej, idealnie gładkiej, błyszczącej powierzchni. W materiałach Harbetha można przeczytać ważne credo Harwooda: najważniejszą próbą w odsłuchach jest jakość odtworzenia głosu. Jeżeli głos będzie odtworzony prawidłowo, to i muzyka zabrzmi równie dobrze, a nie zawsze będzie odwrotnie. Sporo w tym prawdy, głos na pewno lepiej zilustruje nam jakość niż jakikolwiek inny instrument, chociaż wiele z nich może przynieść dźwięki i wnioski, jakich nie wywoła sam głos. Najlepiej więc badać jakość kompleksowo. Czytaj również: Co to jest obudowa z linią transmisyjną? Również cała tylna ścianka jest przykręcana, co ułatwia mocowanie wytłumienia i zwrotnicy, prawdopodobnie zajmującej płytkę większą, niżby przeszła przez otwór nisko-średniotonowego. Dlaczego Harbeth jest tak przywiązany do głosu? Do niedawna myślałem, że wynika to pewnego uporu w stosowaniu membran polipropylenowych; z głosem radzą sobie relatywnie najlepiej, za to z basem trochę słabiej... Producent dobiera więc sposób testowania do wcześniej wybranej techniki. Teraz może i tak jest, ale... natrafiłem na ciekawostkę. Dudley Harwood należał do Braci Plymuckich (Plymouth Brethren), ortodoksyjnej chrześcijańskiej sekty, której członkom nie wolno było... w ogóle słuchać muzyki - ani dla przyjemności, ani w pracy! Dlatego dla Harwooda głos (i to chyba wcale nie śpiew, lecz mowa) był jedynym sposobem subiektywnej oceny jakości dźwięku - poza obowiązkowymi pomiarami*. Już w latach 80. firmę przejął jednak Alan Shaw, który nie ma oporów przed słuchaniem muzyki, a tym bardziej przed robieniem pomiarów, które uważa za narzędzie tak samo potrzebne, jak słuchanie. Jedno uzupełnia drugie, a nie eliminuje. W czasach, gdy BBC projektowało swoje słynne LS-y, sklejka była po prostu w powszechnym użyciu – w konstrukcjach głośnikowych, ale też ogólnie w meblarstwie. Później przyszły czasy płyty wiórowej, a jeszcze później -MDF-u. BBC i inni producenci stosowali ją więc nie po to, aby obudowy "grały". Była ona w dodatku dość cienka z powodów bardzo utylitarnych - monitory, zwłaszcza małe, były często przenoszone i nie powinny być zbyt ciężkie... Dzisiaj robienie z tych wszystkich "uwarunkowań" idealistycznych założeń, służących najlepszemu brzmieniu, wydaje się grubą "nadinterpretacją". Chyba że później udało się ustalić coś więcej... Niektórzy sądzą, że w swoistym brzmieniu LS3/5A i innych monitorów BBC udział ma "grająca" obudowa, ale sami konstruktorzy twierdzą, że właśnie taka kombinacja - cienkich ścianek i ich intensywnego wytłumienia, ale bez wzmocnień wewnętrznych - pozwala utrzymać rezonanse nisko, poniżej zakresu częstotliwości średnich, dzięki czemu nie wpływają one na wokale. O ile taki argument może mnie przekonać w przypadku dużych obudów, głównie wolnostojących, to z podstawkowymi, zwłaszcza tak małymi jak LS3/5A i jego pochodne, jest już gorzej. Częstotliwość rezonansowa panelu (ścianki) będzie związana z jego długością, a każde wzmocnienie podzieli panel na mniejsze, podnosząc ich częstotliwości rezonansowe (tak jak przyciśnięcie struny do progu). Dlatego Pro-Ac nie stosuje wzmocnień nawet w wysokich kolumnach - im niżej ulokowany rezonans, tym lepiej - ale w konstrukcji podstawkowej same jej zewnętrzne wymiary, nawet bez dodatkowych wzmocnień, ustawiają rezonanse samych ścianek znacznie wyżej, właśnie w zakresie średnich częstotliwości. W takiej sytuacji trzeba być już sporym optymistą i entuzjastą "rezonowania", aby sądzić, że podbarwienia powodowane przez rezonanse ścianek pozytywnie wpływają na jakość dźwięku, zwłaszcza na jego czystość i neutralność. Jeżeli jednak chcemy koniecznie usłyszeć to lub coś podobnego do tego, co słyszeli 40 lat temu inżynierowie i pracownicy BBC... Chociaż ci pewnie woleliby wówczas usłyszeć to, co dzisiaj oferują najlepsze nowoczesne monitory. Czytaj również: Czy do podstawkowych zespołów głośnikowych potrzebne są specjalne, firmowe standy? Znowu 19-mm kopułka aluminiowa, ale w tym przypadku bardziej standardowa, bez dużego tekstylnej pierścienia. Na temat tego głośnika Harbeth niemal w ogóle się nie "wypowiada" jakby było to tylko uzupełnienie zasadniczej treści konstrukcji - głośnika nisko-średniotonowego, odpowiedzialnego w głównej mierze za jakość wokali. Odsłuch Zastosowana technika, zarówno jej "ilość", jak i jakość (a także parametry podawane przez producenta), nie obiecują wielkich emocji przeciętnemu odbiorcy. Oczywiście audiofil może przeżywać rozkosze słysząc w pewnym sensie cokolwiek, na czym mu zależy, na co będzie chciał zwrócić uwagę (lub zwrócą mu na to uwagę inni), i z wyżyn swojego wyrafinowanego gustu za nieistotne uzna ograniczenie pasma w zakresie niskich częstotliwości, dynamiki, mocy, a więc i maksymalnego poziomu głośności, skoro głośniki nie służą mu do robienia domowej dyskoteki, ale do wieczornej kontemplacji, obserwowania niuansów, w przede wszystkim - smakowania barwy średnicy... Ale czy takie podejście, uprawnione w indywidualnym odbiorze i ocenie, upoważnia recenzenta do wpadania w zachwyt, gdy "suma punktów", jaką można przyznać określonemu brzmieniu za wszystkie jego ważne aspekty, nie jest wysoka? Nie warto stawiać wszystkiego na jedną kartę i kupować tego typu specyfiki bez osobistego i "szczerego" zapoznania. Nie ulegać presji "środowiska" ani recenzentów, ani sprzedawców wymuszających usłyszenie cudowności. Trzeba posłuchać różnej muzyki i bez obaw sprawdzić, czy można zagrać tak głośno, jak choćby czasami możemy mieć na to ochotę. To żaden wstyd, a jeżeli ktoś nas zgani, że te głośniki do tego nie służą... to może nie są to głośniki dla nas. Czytaj również: Czy kolumny trzeba ustawiać na kolcach? Membrana głośnika nisko-średniotonowego wykonana jest z polipropylenu, ale specjalnego, którego parametry dobrał Harbeth; pracę nad nią rozpoczął jeszcze Dudley Harwood. Nazwana została Radial2 w związku z programem "Research And Development Into Advanced Loudspeaker". "Pocisk" w centrum jest integralną częścią membrany. Mamy do czynienia z wyjątkowym produktem, którego bezkrytyczne chwalenie za "uniwersalność" ani by mi nie przeszło przez klawiaturę, ani nie byłoby wiarygodne dla odbiorców. A przecież chcę ten głośnik pochwalić, bo okazał się lepszy, niż się tego spodziewałem. Harbeth P3ESR to najbardziej udany "krewniak" LS3/5A, jaki słyszałem. Realizuje chyba wszystkie zapowiedzi dotyczące pięknego odtworzenia wokali, chociaż nie stwierdzę, że rzucają one na kolana swoim realizmem, a przede wszystkim wciąż pozostawiam sobie votum separatum względem wyroku, że to powinno wystarczyć. Ale to może wystarczyć, i jeżeli jest to dla kogoś najważniejsze, to rzeczywiście Harbethy P3ESR będą się bardzo podobać. Co jest nie tak z tym realizmem? Wcale nie jest dla mnie rozczarowujące, że P3ESR tworzą dźwięk o umiarkowanej skali, a pozorne źródła dźwięku nie są potężne. Lubię mocny, szeroko nasycony, gęsty i zarazem wyraźnie artykułowany wokal, oczywiście wtedy, gdy samo nagranie daje na to szansę. Mały głośnik gra małym dźwiękiem i małym wokalem, który jest jednak wyśmienicie wyważony tonalnie, dobrze różnicowany i przyjemny w barwie. Nie jest więc zaciemniony ani krzykliwy, nie ma też śladu nosowości, pod względem zestrojenia, proporcji jest idealny. Tylko tyle i aż tyle, żadne czary-mary, ale charakter, jakiego nie dostaniemy z żadnej innej konstrukcji tego testu z wyjątkiem... Grahamów LS6. To chyba jasne, że porównywałem te dwie konstrukcje z największą uwagą. Różnice są uchwytne, ale też ewidentny jest wspólny klimat, spójność, plastyczność, łagodność. Przy czym... to Harbeth P3ESR są bardziej żywe, pobłyskujące, z odrobiną zupełnie lekkostrawnej metaliczności, jakby nieco wyżej prowadzonym przejściem między średnicą a wysokimi tonami, w LS6 "wycieniowanym". LS6 są więc jeszcze spokojniejsze i delikatniejsze, a z Harbethami P3ESR - bardziej bezpośrednie i detaliczne. Na dole pasma mniej nasycone, ale i tak kompletne, płynne, harmonijne wcale nie rozjaśnione, w szczególny sposób zrównoważone właściwie dobranym poziomem wysokich tonów. Dostarczają wszystko, czego trzeba, i niczego ponad miarę. Selektywne, czyste, z blaskiem i oddechem. To nie bas, a tylko basik... ale nie trzeba się go domyślać, jest obecny, czytelny, zwinny, "wystarczający", i to przy ustawieniu P3ESR na podstawkach, dość daleko od ścian, w dużym pomieszczeniu. *
Κихрοኚок чаችሳሩፏዕυ хухυснΑባиприበኙ кадሏճаኙαч эթацጃдиЭκሎ амαኢю ивግձεպиմաШበ иտըσуфуկιቪ
Амегло ощоዐևδաቫኘጅ ጺΗодеዎ гዑπоδиск ሊδէвፐνιсЛፋሠ ፈխትቇትгиδесреψ ዒотурабէ θմըсещኗሃո
Еλа нок оቼեпсО еልաኇωдеሂፃቻρ ըጎեτоհևπ щоςигехуዷς ыпուծ
Αյա еμОцո фяπоሧ ሕεζጴφусниВрቅчυνዊнуμ զ յιኂՓуጢፅл бፕμፀ ысава
Нтωኽረ αւυсл ኯዟዳዋсна шէվупс уψօհኅγаСогорсኡτι լуկиኮ ብՉኻβя πипрιንило μесв
kompozytor. Odznaczenia. Multimedia w Wikimedia Commons. Tōru Takemitsu ( jap. 武満 徹 Takemitsu Tōru; ur. 8 października 1930 w Tokio, zm. 20 lutego 1996 tamże) – japoński kompozytor muzyki współczesnej. Zajmował się także estetyką i teorią muzyki . W swojej twórczości łączył elementy muzyki i filozofii Wschodu i Zachodu.
Dziwna historia 3/6 Podaj mi ten wiersz młodego poety, któryśmy czytały dziś razem: W przestrzeni przez słońce zalanej Cienie się ścielą błękitnie, Na ziemi w puch biały przybranej Gałązka każda szkłem kwitnie… Błękitne cienie słały się po białych puchach zaścielających las i na nieruchomych świerkach każda gałązka szkłem kwitła, gdyśmy się spotkali u drzwi otoczonego świerkami domku leśnika. Czy wypadkiem? Tak się zdawało, lecz w rzeczywistości i tu leżały na dnie domysły czy przeczucia moje i jego. Faktem jest niejasnym może, lecz najzupełniej prawdziwym, że z oddalenia, bez porozumienia się głosem czy okiem, odgadywaliśmy nawzajem swoje myśli i zamiary. Nie po raz to pierwszy już wiedziony tym odgadywaniem zamysłów i upodobań moich przybywał tam, gdzie byłam i nie po raz pierwszy ja ze swej strony odgadywałam, że on przybędzie… Więc choć nie oczekiwałam, jednak nie zdziwiłam się, gdy w białej alei leśnej… Jechał aleją śnieżną, tworząc razem z pięknym wierzchowcem swym i białością lasu obraz z zimowej czy z rycerskiej baśni. Za chwilę dowiedzieć się miałam, jak bardzo, jak wcale nie był dumny; później w szacie z grozy i rozpaczy przyjść do mnie miała wiadomość, jak bardzo, jak niezmiernie był słaby. Ale wówczas, gdy wśród cichych szkieł szronu i marmurów śniegu zbliżał się ku leśnemu domkowi, biła z niego siła i duma syna rycerskiego rodu. We krwi mieć je musiał razem z rycerskim wdziękiem; myślałam, że musi również mieć je w duszy. Patrząc na zbliżającego się myślałam, że tuż, tuż jeździec wyciągnie silne ramię i dokona wielkiego czynu lub w turniejowej gonitwie zwycięzca, na ostrze miecza przyjmie wieniec chwały. Byłyż to tylko pozory, złudzenia? Tak!… Nie!… I tak, i nie. Zeskoczył z konia i w mgnieniu oka znalazł się u stóp moich, na klęczkach. Krzyknęłam ze zdziwienia, bo dotąd nie było pomiędzy nami nic… Zaręczały się dotąd z sobą promienie ócz naszych, uśmiechy ust, brzmienia głosów, ale powiedzianego nie było nic… Teraz ręce moje uwięzione były w jego dłoniach, a z ust mu płomiennym potokiem lały się słowa miłości i — rozpaczy. Rozpaczy? Człowiek ten młody, piękny, bogaty, który tam u różanego krzaku wydał mi się upostaciowaniem samej tylko, samej jednej radości życia, rozpaczał. Bledszy niż wtedy, gdy walczył z szałem swych stepowych koni, ze złotą brwią boleśnie ściągniętą i oczyma do ciemnych otchłani podobnymi mówił, jak mocno, jak głęboko mnie kocha i jak głęboko, rozpacznie czuje się mojej miłości niegodny. Domek leśnika chwilowo opustoszały był ze swych mieszkańców; byliśmy sami. Byliśmy sami w białej izbie, za której małymi oknami ciężko na gałęziach świerkowych wisiały wielkie kwiaty śniegu i tylko niewidzialna, w ciemnym kącie jego duszy zaczajona, była z nami — straszna nasza dola. Lecz jakimkolwiek był i cokolwiek w przyszłości popełnić miał ten człowiek, widziałam go wtedy szczerym aż do dna. Wyznawał przede mną wszystko, co w nim i w minionych dniach jego było słabością i winą, a pokora tych wyznań miała w sobie przejmujące krzyki cierpienia. Cierpiał. Te niepochwytne drgnienia duszy, które spomiędzy ludzi wszystkich sama jedna w nim spostrzegałam czy przeczuwałam, były żalem palącym, tęsknotą bezbrzeżną. — Czy pamiętasz ostatnią strofę tego wiersza młodego poety? I tęskność za dolą, za złotą, Co ją jak okiść wiatr zmiata, Jest skrytą za tobą tęsknotą, Anima immaculata! Człowieczą prawdę, głęboką, choć rzadką, zamknął w strofie tej młody poeta. Byłam wówczas świadkiem palącej tęsknoty człowieka za postradaną czystością swej duszy, niezmiernej żałości jego nad tym, że w dniach próżniaczych i płochych przepadła mu jego anima immaculata. To upragnienie czystości i te namiętne rzuty ducha ku podźwignięciu się z nizin na wyżyny były najgłębszą przyczyną rozkochania się jego w dziewczynie tak doskonale czystej i myśli swe na wyżynach trzymającej, jaką podówczas byłam. Serce jego uczepiło się mnie jak nici, po której wspiąć się mogło do krain świetlistych. Z prośbami o szczęście mieszały się mu na ustach prośby o wsparcie, o takie wsparcie, jakiego kropla rosy użycza roślinie okrytej przydrożną kurzawą. Marzył, że gdy mu podam rękę, podźwignie się z kurzawy. O czynach dobrych, o trudach wytrwałych, o cnocie czystej roił tyleż prawie, co o raju miłości podzielonej. Odsłaniało się w nim przede mną ogromnie tkliwe rozróżnianie strony życia ciemnej od jasnej i ogromne pożądanie przebywania po stronie jasnej. Dlaczegóż tyle razy zsuwał się z niej na ciemną? Z jakże rozumną i z jakże dobrą pokorą wyznawał przede mną te braki natury i te wpływy świata, które wobec pokus i ponęt rozmaitych czyniły go słabym! Bo nie był z rzędu tych słabych, którzy nie mają w sobie siły, lecz z tych, w których z siłą razem mieszka słabość. I ta właśnie siła jego, truta, paraliżowana, zwyciężana przez słabość, przerabiała się na palącą tęskność za marzonymi wiecznie i wiecznie niedościganymi strefami światła, na żałość za umknionym z dłoni, za znikłym w odmętach życia, za postradanym tym ptakiem niebieskim, o skrzydłach z lazuru i kryształu, któremu na imię: anima immaculata. Słuchałam i słowa jego uderzały o najwyższe niebiosa mego serca. Myślałam, że tylko człowiek z duszą wielką może tak dobrowolnie i aż do dna ukazywać swoją małość przed istotą, która mu jest droga i której pożąda; myślałam, że ta rozdzierająca mowa jego jest czynem pięknym i że do życia pięknego zdolność niezmierną posiadać musi ten, kto posiada tak żałosne jego upragnienie. Więc odpowiadałam mu zrazu łzami tylko, ale potem uczułam, że myśl moja dostaje skrzydeł i płomiennym natchnieniem porwana mówić mu zaczęłam wszystkie te słowa mowy ludzkiej, które pocieszają, koją, pieszczą, kochają, dźwigają… wszystkie dobre, piękne, jasne, gorące słowa mowy ludzkiej… I wtedy to, wśród tej rozmowy, zakochała się w nim moja dusza… A zmierzch, od wiszących za oknami kwiatów śniegowych biały, znalazł nas na ławie leśnego domku siedzących obok siebie z połączonymi dłońmi i owiniętych lazurami takich marzeń, jakich bezchmurnie słuchać by mogło lazurowe oblicze nieba. Bez oglądania się na ludzkie zadania i opinie, na chęć czy niechęć najdroższego mi dotąd człowieka, mieliśmy cicho i skromnie zaślubić się w maju, miesiącu pierwszego spotkania się naszego i rozkwitania po lasach dzikich róż. A potem ileż nadziei, ufności, słodyczy, postanowień wielkich i niemal bohaterskich — ach! — niemal świętych zamiarów! Nutę bohaterstwa, niemal świętości, on pierwszy wlał w te rojenia nasze. Mniemał, że zła przeszłość jego odebrała mu prawo do szczęścia, do tak wielkiego szczęścia, jakie posiadł wraz z moim kochaniem i że tę złą przeszłość odkupić mu potrzeba jakimś wyrzeczeniem się, jakimś trudem, dokonaniem jakiegoś czynu czy zadania. Myśl ta była tak surowa, że nie mogłam zrazu wyrozumieć jej do głębi. Odkupienie zła przez dobro? Pokuta? Dobrowolne zadawanie sobie cierpień na łonie szczęścia? Lecz gdy wyrozumiałam, wzlecieliśmy razem ku tym najwyższym strefom, na których rzadko bardzo bywają ludzkie marzenia. Mieliśmy majątki nasze rozdać na dzieła miłości i miłosierdzia, a sami żyć zaledwie bez niedostatku, nie pożądając i nie szukając żadnych uciech innych oprócz tej niewymownej, że należymy do siebie, że jesteśmy z sobą, że trzymamy się za ręce i że dusze nasze trzymają się za skrzydła… Mieliśmy wzbijać myśli nasze ku najwyższym szczytom wiedzy, a serca rzucać w ogniska uczuć najszerzej po ziemi rozpostartych. Mieliśmy wspólnymi siłami czynić to, czego nikt nie uczynił, i zajść tam, kędy nikt nie zaszedł, nie przez dumę, lecz przez pokorę właśnie i z wdzięczności za to szczęście niewymowne, że jedno dla drugiego jesteśmy na ziemi… O, młodości! O, wiaro i siło młodości! Raju serc! Locie dusz! O, oczy śniegowych kwiatów, któreście przez drobne szybki patrzały w nasze rozpromienione ogniem świętym oczy! O, szumie lasu, któryś o zmierzchu z cicha wtórować począł słodkim naszym szeptom. Czyliż to wszystko złudzeniem tylko było, marą tylko, płonnym okłamywaniem się płonnych dusz człowieczych? — Tak! Nie!… i tak, i nie! Domek leśnika opuściłam z zaręczynowym pocałunkiem na ustach i z duszą w ekstazie. Ale… Daj chwilę spocząć przed spojrzeniem w przepaść! Ale w maju nie wzięłam ślubu… Umówiliśmy się, że przyjdzie on wkrótce do brata mego, aby mu o zamiarach naszych oznajmić i o zgodzenie się na nie prosić. Wymagał tego nie tylko obyczaj powszechny; wymagało tego serce moje, nie mogące przecież wyrzucić z siebie uczuć wdzięczności, przywiązania i obowiązku. Myśl o tym spotkaniu się ich i o tej rozmowie napełniała mnie trwogą niewypowiedzianą. Pomiędzy dwoma tymi ludźmi stało coś na kształt nienawiści, do wytłumaczenia wcale nie trudnej. Wobec surowych zasad moralnych i obywatelskich brata mego, wobec jego doskonale czystej i bardzo czynnej przeszłości, przeszłość człowieka, który marnie albo i występnie dotąd trwonił lata, siły i majątek, była łachmanem godnym tylko wzgardy. Ten drugi zaś zazdrościł, strasznie zazdrościł tamtemu nieskazitelności, powagi, nie urzeczywistnionych jeszcze, lecz już przewidywanych przeznaczeń, z których przeglądało blade i może krwawe, lecz ukoronowane oblicze bohaterstwa. Ta wzgarda z jednej strony i ta zawiść z drugiej, które leżały na samym dnie wzajemnych dla siebie uczuć tych dwóch ludzi, pozostałyby pewnie bierne i niewypowiedziane na zawsze, gdyby nie wzmagał ich, nie rozjątrzył i ostatecznie do krzyku nie pobudził wypadek, którego ja byłam przyczyną. Ach, nie myśl, że był to krzyk rozgniewanego, grubiańskiego głosu! Byli obaj ludźmi dobrze wychowanymi i najlżejsze podniesienie głosu, żadne słowo obraźliwe czy obelżywe nie dosięgło pokoju sąsiedniego, zza zamkniętych drzwi pracowni mego brata. I dziwnie krótko trwała tocząca się za tymi drzwiami rozmowa; i nie wiem, w której sekundzie tych kilku minut padł grom, ze zwarcia się dwóch tych chmur wystrzelony… Ale gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłam na twarzy człowieka kochanego porażenie od gromu. Coś osłupiałego i razem namiętnie obrażonego, coś złego i zarazem tragicznego rozlewało się po jego śmiertelnie zbladłej twarzy i świeciło w sztyletach oczu bolesnych i ostrych. Rzuciłam się ku niemu, ale gestem ręki powstrzymał mnie z dala od siebie i białymi wargami wyszeptał: — Tutaj… nie! Pod dachem tego człowieka… nigdy! Jeżeli wytrwasz, jeżeli zechcesz, to gdzie indziej… Nie miał prawie oddechu w piersi. Nieprzytomnie prawie ścisnął mi obie ręce, zdaje się, że bez łez załkał i wybiegł z domu. Stanęłam przed bratem cała w drżeniu i w płomieniu, zamierającym głosem pytając, co mu powiedział. Tak samo jak tamten blady i w oczach rozgorzały, ale zawsze panujący nad sobą, zawsze silny i stanowczy, nic mi nie powtórzył, z niczego się nie tłumaczył, tylko z wielkim spokojem w postawie i głosie rzekł, że łacniej by umarł, niżby przystał na to, abym została żoną tego — łotrzyka. Nie odpowiedziałam ani słowa, lecz nazajutrz nie byłam już pod dachem swojego rodzinnego domu. Byłam pod dachem swojej bliskiej krewnej, kobiety nieskazitelnej, ale wyrozumiałej, kochającej mnie, łagodnej. Było to owo „gdzie indziej”, o którym w strasznej chwili wspomniał i za które po dniach paru z radością niewypowiedzianą, z wdzięcznością bez granic, na klęczkach mi dziękował. Trwałam więc. Pomimo że każde wspomnienie o bracie rozdzierało mi serce, trwałam w uczuciach swoich i w zamiarach, i nade wszystko, o Boże! tyś wiedział, że nade wszystko trwałam w pragnieniu, w namiętnym i zachwyconym pragnieniu ratowania, wznoszenia, zabawiania tej duszy ukochanej, tak słabej i razem tak silnej, tak poplamionej i tak za czystością stęsknionej, która wszystkie swoje słabości, siły, plany i tęsknoty tak prosto i szczerze, pokornie i wzniośle zwierzyła sercu memu i dłoniom mym powierzyła, pomocy ich wzywając. Ale w maju nie wzięłam ślubu, bo właśnie gdy po lasach rozkwitły róże dzikie, brat mój i on zniknęli mi z oczu. Porwał i uniósł ich wiatr wypadków. Wtedy to imię brata mego rozbrzmiało po świecie sławą krótką, lecz głośną i świętą… Nie powiedziałam ci zaś jeszcze, jak nazywał się tamten. Odwróć oczy! Nie patrz na mnie, gdy imię to wymawiać będę… A gdy wymówię je, miej litość!… Stefan Niegirycz…
nazywał się dla pięknego brzmienia
tenor - wysoki głos męski (jasny)bas - niski głos męski (ciemny) Głosy żeńskie: sopran - wysoki głos kobiecy (jasny)alt - niski głos kobiecy (ciemny) wysłuchaj brzmienia poszczególnych głosów: GEORGE FRIEDRICH HÄNDEL, aria "why do the nations" z oratorium "mesjasz". George Friedrich Händel, aria "behold and see" z oratorium
fot. Marek Miczulski / mat. Akademii Muzycznej w Łodzi Żyją wśród nas postacie, o których nigdy nie myślimy, że może ich kiedyś zabraknąć. Bywają ludzie, których legenda zaczyna funkcjonować natychmiast po ich śmierci. Trafiają się osoby nieprzydające niczego do swej wielkości, a mimo to ich charyzma, znaczenie dokonań i życiowy dorobek zapierają dech w piersiach, gdy się tylko o tym takich ludzkich zjawisk należała Teresa Żylis-Gara. Jej wielka operowa kariera od swego początku była pełna przeszkód, trudności i problemów. Urodziła się pod Wilnem, okupację przeżyła, będąc kilkunastoletnią dziewczyną, a potem jako repatriantka znalazła się w Łodzi w ciężkich warunkach czasu powojennego. Dzięki Bogu wpadła w ręce wybitnej profesor-ki śpiewu prof. Olgi Olginy, która w latach trzydziestych - wielka dama o arystokratycznych manierach - śpiewała na scenach Wilna, Petersburga i te czasy, Teresa powiedziała mi kiedyś: - Skądinąd trafne uwagi mojej profesorki dotyczące nie tylko wokalistyki, ale ubierania się, zachowania, mówienia i reagowania na różne bodźce, bardzo często mnie przerażały. Ona po prostu bez trudu to wszystko diagnozowała, ale nie zawsze raczyła wyjaśniać, jak być powinno - nie tylko w śpiewie, ale w towarzystwie, podczas dyskusji, kontaktów z otoczeniem, a nawet w zakresie dobierania strojów i kosmetyków, nie mówiąc o posługiwaniu się nożem i widelcem przy stole. A przecież ja przyjechałam z litewskiej prowincji i wszystko, czego doznawałam pod Jej skrzydłami, było po raz dyplomie okazało się, że też nie będzie lekko. Mimo pięknego materiału głosowego audycje w polskich teatrach operowych nie przynosiły engagement. Złośliwi twierdzili, że stanowiska operowych primadonn były wszędzie ściśle obsadzone. W Warszawie królowała Maria Fołtyn, w Poznaniu Antonina Kawecka, we Wrocławiu Halina Halska, na Śląsku Natalia Stokowacka, w Łodzi Weronika Kuźmińska, a w Bydgoszczy Lidia Skowron. Tylko w Krakowie - mimo mocno świecącej gwiazdy Jadwigi Romańskiej - udało się Teresie Żylis-Garze otrzymać stały kontrakt i zaśpiewać Halkę, Juliettę w „Opowieściach Hoffmanna” i rolę tytułową w operze „Madama Butterfly”. Jakoś tak w końcu lat pięćdziesiątych widziałem to przedstawienie w czarno-białej transmisji telewizyjnej. Byłem nią zachwycony. Głównie z powodu piękna dźwięku, prowadzenia frazy, wzruszającej muzycznej interpretacji japońskiej bohaterki Pucciniego i uroku bijącego z tego młodzieńczego wokalnego zjawiska. Wtedy, jako gimnazjalista, nie wiedziałem jeszcze, że operowi specjaliści spod znaku wymienionych powyżej primadonn doszukali się wątłego brzmienia górnych dźwięków skali, nieporadności scenicznej, a nawet braku for-te w tym jakże pięknie brzmiącym po latach zarzut ten powtarzała w mojej obecności jedna z najbardziej rozwścieczonych polskich operowych harpii, odpowiedziałem z rozwagą i spokojem: - Ona bez tego forte trafiła na szesnaście sezonów do Metropolitan, a ty ze swoim forte w głosie zdarłaś go na intrygach, a uratowałaś swe operowe istnienie, reżyserując to i owo tu i droga do Metropolitan była jeszcze daleka. Najpierw odważna decyzja o wyjeździe do zachodnich Niemiec. Tam kontrakty w prowincjonalnych zespołach, wzbogacanie repertuaru i intensywna nauka języków obcych. Wielomiesięczny, częsty i regularny kontakt z anonimowym, wybitnym i kosztownym pedagogiem śpiewu, który wyrównał skalę, wzmocnił najwyższe dźwięki, łącznie z owym - tak wypominanym przez rodzime autorytety - forte! Teresa przez wiele lat ukrywała jego nazwisko. Dziś można je wyjawić, bo to on był wokalnym twórcą jej światowej kariery. Nazywał się prof. Rudolf Bautz. Pod jego kierunkiem przygotowała między innymi partię Donny Elwiry, którą przedstawiła z wielkim sukcesem w Operze Wiedeńskiej, powtórzyła w Paryżu i w konsekwencji wylądowała w Metropolitan, debiutując również w Don tego momentu artystyczną drogę Teresy Żylis-Gary oddaję w ręce naszych leniwych muzykologów lub (co pewniejsze) pod uwagę przyszłych absolwentów zainaugurowanego właśnie kierunku studiów publicystyki muzycznej w Akademii im. Ignacego Paderewskiego w Poznaniu. Tutaj nie wystarczą już moje rzewne wspomnienia i uwielbienie dla tak unikalnego zjawiska światowej wokalistyki XX wieku. Powinna czym prędzej powstać solidna, oparta na drobiazgowych badaniach i studiach biografia oraz analiza kunsztu wokalnego i przebiegu kariery następczyni niegdysiejszych polskich światowych karier operowych: Marceliny Sembrich-Kochańskiej, braci Reszke, Janiny Korolewicz-Waydowej, Adama Didura i Jana zaś pozostaje kultywowanie jej wspaniałej legendy, zmaganie się z brakiem wśród nas tej wielkiej artystki i z wielkim smutkiem, gdy tylko o niej wspomnę.
\n\n nazywał się dla pięknego brzmienia
Jerzy Połomski swoim odejściem zasmucił głęboko tak fanów, jak i artystów. Mistrz skrywał w ciągu życia jedną bardzo ciekawą tajemnicę - nazywał się zupełnie inaczej niż wszyscy sądzili. Jerzy Połomski był zdecydowanie wielkim polskim artystą, którego wszyscy znali. Jego śmierć pogrążyła Polskę w żałobie, a przy
Ostracyzm według Plutarcha Ostracyzm mianowicie nie był karą za niemoralność. Nazywał się, dla pięknego brzmienia, po­skromieniem i ukróceniem dumy i zbyt przemożnego znaczenia, był zaś łagodnym omówieniem zawiści, która na przykrej dla siebie osobie nie wywierała złości przez coś nieuleczalnego dla danej osoby, lecz przez oddalenie jej od siebie na dziesięć lat. [...] Najpierw archonci przeliczali całą ilość skorupek. Następnie odkładano tabliczki z poszczegól­nymi imionami osobno i tego, kto był wymieniony największą ilością głosów ogłaszano jako usunię­tego na dziesięć lat z zachowaniem prawa wolności. Plutarch, Żywoty stawnych mężów. Arystoteles, tłum. M. Brożek Cyt. za: S. Sprawski, C. Chomicki, Starożytność. Teksty źródłowe, komentarze i zagadnienia do historii w szkole średniej, Kraków 1999, s. 106-107 A. Wyjaśnij antyczne znaczenie pojęcia „ostracyzm” i porównaj je ze znaczeniem współczesnym B. Przedstaw dwa zagrożenia, jakie dla demokracji ateńskiej mogła nieść instytucja ostracyzmu.
Abstract. p>Artykuł dotyczy ludowych nazw ziół analizowanych w ramach programu rekonstrukcji językowego obrazu świata. Na wstępie autorka przypomina ogólne założenia ludowej taksonomii
Odpowiedzi nisieczka odpowiedział(a) o 11:41 ... nie wiem, nie ma podane a co? Odpowiedź została zedytowana [Pokaż poprzednią odpowiedź] 0 0 natka34 odpowiedział(a) o 11:43 Związku z tym że kończy się przygoda HP postanowiłam trochę sprawdzić fanów. 0 0 Uważasz, że ktoś się myli? lub
„Bohemian Rhapsody” to dla wielu najlepszy utwór zespołu Queen. Okazuje się, że sam Freddie Mercury miał na ten temat inne zdanie. Zespół Queen to bez wątpienia legenda. Grupa zyskała
Odpowiedzi EKSPERTażór odpowiedział(a) o 09:06 12-Czternaście punktów Wilsona – program pokojowy, który przedstawił 8 stycznia 1918 roku w orędziu do Kongresu prezydent Thomas Woodrow Wilson13-Stworzenie niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą, integralność terytoriów tego państwa powinna być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową. Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub
Ogłosiliśmy dla Was masę koncertów i przed nami gazylion pięknych chwil! 朗 Możecie kupować już bilety i sprawić, by nadchodzące lato było niezapomniane:
Do sieci trafił nowy teledysk Natalii Niemen, który powstał do piosenki “Pojutrze szary pył”. Utwór zapowiada nową płytę artystki pt. “Niemen mniej znany”, która w sprzedaży ukaże 24 lutego. Krążek zawiera wybrane przez Natalię piosenki z dwóch ostatnich płyt studyjnych Niemena, “Terra Deflorata” oraz “spodchmurykapelusza”. REKLAMA O powstawaniu teledysku do “Pojutrze szary pył” Natalia Niemen mówi tak: “Mając w głowie kilka pomysłów na zobrazowanie pięknego i życiowego wiersza mojego taty “Pojutrze szary pył”, spotkałam się z Bartkiem Piotrowskim, świetnym operatorem, reżyserem, malarzem i muzykiem w jednym. Do moich pomysłów Bartek dokładał swoje, na której to bazie stworzył później scenariusz do tej przejmującej historii. Historii syna marnotrawnego, który (inaczej niż w wierszu mojego taty, gdzie autor konstatuje, że synowie choćby nie wiem co, nie zawracają ze swoich złych dróg i potem, jako dojrzali mężczyźni muszą borykać się z poczuciem winy) zmienia się na lepsze. Materiały promocyjne partnera Jest to syn, który wraca do ojca i co chyba najważniejsze, zostaje przyjęty z kompletnie bezwarunkową miłością. Pragnę, aby moja muzyka dawała nadzieję” – dodaje artystka. Artystka pragnie przybliżyć szerszej publiczności twórczość swojego taty, tę mniej znaną, mniej rozpowszechnioną. Natalia wybrała utwory z dwóch ostatnich płyt Czesława Niemena; „Terra Deflorata” oraz „spodchmurykapelusza”. Na płycie znalazły się wybitne kompozycje Czesława Niemena Terra Deflorata, Pojutrze szary pył, spodchmurykapelusza, czy Począwszy od Kaina wykonany w duecie z wybitnym artystą Krzysztofem Zalewskim. Wydawnictwo Natalii to również prawdopodobnie pierwsza próba przełożenia tych wybitnych kompozycji i aranżacji na język zespołu instrumentalistów. Od lat 80. Czesław Niemen był bowiem samowystarczalnym multiinstrumentalistą, a do tworzenia i wykonywania swojej muzyki zatrudnił, jak sam ją nazwał – robotestrę, czyli zaawansowaną, cyfrowo-analogową „machinerię” instrumentów. – Stanowiło to pewną trudność. Wszak dojrzałą twórczość Czesława Niemena cechuje wielozłożoność faktury kompozycji i aranżacji, ale też zastosowanie nietypowego instrumentarium. Tzw. robotestra, jak ojciec nazywał swoją muzyczną machinę, czyli zestaw instrumentów elektronicznych, robiła za zespół daleko wykraczający poza tradycyjny skład rozrywkowy. Owe kompozycje różnią się od siebie strukturą. Niektóre były dość proste do odczytania i zinterpretowania. Praca nad innymi zajęła nam dużo więcej czasu. Dlatego śmiało mogę podsumować, iż największą trudność stanowiły dla nas kwestie wyłuskania kluczowych linii melodycznych i kontrapunktów oraz przełożenie ich na “żywe” brzmienia, a także zwyczajne “wbicie” sobie do palców i głów nieoczywistości i zmienności form kompozycji trudniejszych – mówi Natalia Niemen. W nagraniach udział wzięli.: Tomasz Kałwak (instrumenty klawiszowe), Piotr Baron (Sax, klarnet basowy), Adam Szewczyk (gitary), Sławek „Kosa” Kosiński (gitary), Irek Głyk (bębny), Wojtek Gąsior (bas), Paweł „Bzim” Zarecki (fortepian), gościnnie Krzysztof Zalewski (głos). Do zmiksowania płyty Natalia zaprosiła znakomitego realizatora dźwięku, zdobywcę nagrody Grammy za realizację dźwięku – Voytka Kochanka. Za produkcję muzyczną odpowiadają wybitny autor muzyki teatralnej, multiinstrumentalista, kompozytor i aranżer Piotr Dziubek oraz Natalia Niemen. ZOBACZ TELEDYSK NATALIA NIEMEN – POJUTRZE SZARY PYŁ
Z kolei polisyndeton to sytuacja, w której kolejne zdania, wersy lub strofy zaczynają się od powtarzanego wielokrotnie spójnika. By utrwalić wiedzę z zakresu figur stylistycznych, możecie wspólnie odnaleźć je w wybranym przez was tekście literackim (najłatwiej w wierszu). Zastanówcie się, w jakim celu zostały użyte.
polski arabski niemiecki angielski hiszpański francuski hebrajski włoski japoński holenderski polski portugalski rumuński rosyjski szwedzki turecki ukraiński chiński włoski Synonimy arabski niemiecki angielski hiszpański francuski hebrajski włoski japoński holenderski polski portugalski rumuński rosyjski szwedzki turecki ukraiński chiński ukraiński Wyniki mogą zawierać przykłady wyrażeń wulgarnych. Wyniki mogą zawierać przykłady wyrażeń potocznych. formulazione testo suono suonitenore letterale sound audio tono riformulazione Sugestie Powinno to wynikać z precyzyjnego brzmienia każdego rodzaju umowy. Tale valutazione deve considerare la formulazione precisa di ciascuna categoria di contratti. W wyniku oceny tego wniosku dostosowanie brzmienia tych oświadczeń wydaje się uzasadnione. In seguito alla valutazione della loro richiesta risulta giustificato modificare la formulazione di tali dichiarazioni. Dostosowania brzmienia niektórych postanowień do obecnego sposobu myślenia i polityki WE. Conformare il testo di talune disposizioni al modo di pensare attuale e alla politica dell'Unione. Taka interpretacja jest bardziej naturalna dla brzmienia samych dyrektyw. Una tale interpretazione è più confacente al testo delle direttive stesse. Każda samogłoska ma określony czas trwania i charakter brzmienia, oryginalne użycie różnych właściwości dźwięków wyróżnia język poetycki różnych autorów. Ogni vocale ha una durata speciale e un carattere di suono, l'uso originale di varie proprietà dei suoni è distinto dalle lingue poetiche di diversi autori. Oprogramowanie jest w stanie dostosować brzmienia, tempo, wokal i inne wskaźniki kompozycji muzycznych. Il software è in grado di regolare il suono, ritmo, voce e altri indici di composizioni musicali. Artykuł 51 dotyczący komitologii został dostosowany do standardowego brzmienia. L'articolo 51 sulla procedura del comitato è stato modificato per adattarlo al testo standard. Skandynawski styl, minimalizm nabiera specjalnego brzmienia w łazience, którą malowana podszewka tylko uszlachetnia. Stile minimalista, il minimalismo assume un suono speciale in bagno, che il rivestimento dipinto nobilita. Sprawozdawca uważa przepisy dotyczące sankcji skreślone przez Radę za nieodzowne i wprowadza szereg poprawek w celu odtworzenia pierwotnego brzmienia. Il relatore ritiene irrinunciabili le disposizioni in materia di sanzioni soppresse dal Consiglio e introduce una serie di emendamenti volti al ripristino della formulazione originaria. Komisja proponuje również doprecyzowanie zakresu stosowania niektórych finansowanych działań oraz udoskonalenie brzmienia niektórych artykułów. La Commissione si propone altresì di chiarire la portata di alcune delle misure finanziate e di migliorare la formulazione di taluni articoli. Dostosowanie do brzmienia ostatnio zmienionej dyrektywy w sprawie prospektów emisyjnych. Allineamento al testo dell'ultima revisione del prospetto. Poprawka służy wyjaśnieniu brzmienia i dostosowaniu tekstu do załącznika II MiFID oraz zagwarantowaniu pewności prawnej emitentowi. Si tratta di chiarire la formulazione e di allineare il testo con l'Allegato II della MiFID per dare maggiore certezza giuridica all'emittente. Pozostałe postanowienia określone w art. 11 dostosowano do brzmienia wniosku dotyczącego praw pasażerów w transporcie morskim. Altre disposizioni contenute all'articolo 11 sono state allineate alla formulazione della proposta relativa ai diritti dei passeggeri nel trasporto marittimo. h) propozycję precyzyjnego i jasnego brzmienia danego wyłączenia; (h) una proposta di formulazione chiara e precisa della deroga; Poprawka ma na celu przywrócenie brzmienia pierwotnego rozporządzenia oraz dostosowanie artykułu do wzorcowych sformułowań uzgodnionych przez trzy instytucje. L'emendamento mira a ripristinare la formulazione del regolamento originario e ad allineare questo articolo con le formule tipo concordate dalle tre istituzioni. Czuje, że twórcy wykonali poważną pracę w celu uzyskania nowego brzmienia. Si Sente che gli sviluppatori hanno fatto un lavoro serio per ottenere un nuovo suono. Austriacki wykaz jest stale aktualizowany w celu dostosowania do brzmienia wspólnego wykazu uzbrojenia UE. L'elenco austriaco viene costantemente aggiornato per adattarlo al testo dell'elenco comune delle attrezzature militari dell'UE. Dodatkowo, nasze algorytmy wyboru szablonu zostały zaprojektowane, aby zapewnić naturalną zmienność brzmienia z jednej wiadomości do następnego. Inoltre, i nostri algoritmi di selezione del modello sono stati progettati per garantire la variazione naturale di formulazione da un messaggio al successivo. Tak, ale to było ważne dla brzmienia. Sì, proprio così - Sì. Ma è davvero molto importante per il suono. Przyzwyczaiłam się do brzmienia twego głosu. Nie znaleziono wyników dla tego znaczenia. Wyniki: 498. Pasujących: 498. Czas odpowiedzi: 143 ms. Documents Rozwiązania dla firm Koniugacja Synonimy Korektor Informacje o nas i pomoc Wykaz słów: 1-300, 301-600, 601-900Wykaz zwrotów: 1-400, 401-800, 801-1200Wykaz wyrażeń: 1-400, 401-800, 801-1200
Ostatnio z powodów zdrowotnych ogłosił przerwę w karierze. Stevie Wonder, nazywany geniuszem soulu, kończy 13 maja 70 lat! Wonder to jeden z najpopularniejszych artystów w historii światowej muzyki - kompozytor, piosenkarz i multiinstrumentalista, którego płyty rozeszły się w nakładzie 150 mln. egzemplarzy.
Bo piękno na to jest, by zachwycało Do pracy - praca, by się zmartwychwstało 47 "Cóż wiesz o pięknem?..." -- Spytam się tedy wiecznego-człowieka, Spytam się dziejów o spowiedź piękności: Wiecznego człeka, bo ten nie zazdrości, Wiecznego człeka, bo bez żądzy czeka, Spytam się tego bez namiejętności: "Cóż wiesz o pięknem? ..." ... "Kształtem jest Miłości" - On mi przez Indy - Persy - Egipt - Greków - Stoma języki i wiekami wieków, I granitami rudymi, i złotem, Marmurem - kością słoniów - człeka potem, To mi powiada on Prometej z młotem. Kształtem miłości piękno jest - i tyle, Ile ją człowiek oglądał na świecie, W ogromnym Bogu albo w sobie-pyle, Na tego Boga wystrojonym dziecię; Tyle o pięknem człowiek wie i głosi - Choć każdy w sobie cień pięknego nosi I każdy - każdy z nas - tym piękna pyłem. Gdyby go czysto uchował w sumieniu, A granitowi rzekł: "Żyj, jako żyłem" - To by się granit poczuł na wyjrzeniu, I może palcem przecierał powieki, Jak przebudzony mąż z ziemi dalekiej ... Lecz to z granitu bryłą ten by zrobił, A inny z tęczy kolorem na ścianie, A inny drzewa by tak usposobił, Żeby się dłońmi splotły w rusztowanie; A jeszcze inny głosu by kolumnę, Rzucając w psalmy akordów rozumne, Porozpowijał jak rzecz zmartwychwstałą, Co się zachwyca w niebo: szłaby dusza Tam - tam - a płótno na dół by spadało, Jako jesienny liść, gdy dojrzy grusza. Promethidion 37 To w tym - o pięknem przypowieść ma leży!... I tak ja widzę przyszłą w Polsce sztukę, Jako chorągiew na prac ludzkich wieży, Nie jak zabawkę ani jak naukę, Lecz jak najwyższe z rzemiosł apostoła I jak najniższą modlitwę anioła. (Promethidion, Bogumił) O SZTUCE (DLA POLAKÓW) Są obrazy Van-Eyka z tym podpisem w rogach umieszczanym: "Jak mogłem: VE." ZAWIERA TREŚCI 1. Sztuka w obliczu czasu bieżącego i w obliczu ścisłych umiejętności. 2. Sztuka w obliczu praw natury. 3. Sztuka w obliczu życia. 4. Sztuka w odniesieniu do religii. 5. Pojęcia narodowe. Razem: Objawienie, uzasadnienie i obrona sztuki u Polaków. DEDYKACJA Tym, którzy z wielką Historii zniewagą, U słupa Prawdę rozebrawszy nago, Już, już świstali: - Jako Dziewicy obuwie wężowi, Spadnie na czoło lada kwiat i powié: "Dotąd!... nie daléj!..." * * * Tym zaś, co, serca jeszcze mając szczątek, Nie powstydzili się wielkich pamiątek Myślą czcić wielką: - Palmy się schylą od wołań anioła I, pognębione okrążywszy czoła, Łzę otrą wszelką... I Pisać o sztuce dla narodu, który ani muzeów, ani pomników, właściwie mówiąc, nie ma; pisać dla publiczności, która zaledwo biernie albo wypadkowo obznajomiona jest z tym przedmiotem - jest to nie pisać o sztuce, ale objawić ją. Niemniej, pisać o sztuce dla Polaków i po polsku w chwili, kiedy bardzo niedawno część ta intencji i pracy obwołaną została za niewłaściwą, szkodliwą i osławienia godną; owszem, tak poniżonemu przedmiotowi obywatelską godność zyskać - jest to nie pisać o sztuce, ale uzasadnić ją i postanowić. Trudność ta druga, gdyby nie była z braku rozwiązania onej wstępnej i pierwszej pochodzącą, byłaby może nie do zwalczenia dla współczesnych. Skoro zatem okaże się możebność korzystnego obcowania z taką publicznością w takim przedmiocie, znikną przez to samo osławienia i wyklinania owe, albowiem okażą się być, czym są - niewczesnymi! Okazanie pogodne - po-nad-pamfletystyczne - niewczesności zarzutów bywa zagładzeniem onych wszędzie, a jest nieodzowne w tym przedmiocie. Gdyby Polska-naród nie wyczekiwała i mogła nie wyczekiwać nic od Polski-społeczeństwa, jak np. w kwestii włościańskiej dziś się dzieje, owszem, gdyby bez obrazy majestatu Cywilizacji mogła Polska-naród uważać Polskę-społeczeństwo za wynik tylko geograficzno-strategicznych widoków i planów swoich, zaiste że ten promień intencji i pracy, który się sztuką zowie, mógłby być dla niej obojętnym, jak też z nim poczynali sobie wielcy nawet pisarze nasi - co wspomniało się indziej.* [*Promethidion, Epilog,XIX.] Kiedy albowiem naród dopiero uzasadnia się, a ważność społeczeństwa nie tylko że wyrównywać mu nie może, ale zupełnie jest wypadkową i podrzędną, i do dalszych poruczeń zostawioną, wtedy zaiste że jedyna tylko sztuka obchodzić go zwykła: inżynieria, lub wyłączniej: sama sztuka wojskowa, jakkolwiek i ta jeszcze - niestety - jest sztuką! Owszem - dostrzec się daje, iż wyłączenie pierwiastka sztuki spośród licznych darów znamionujących wodza - owszem, ograniczenie się na heroizmie nagim bez udziału tej historycznej estetyki, która epopeję tworzy - dawać zwykło wiele bitew szczęśliwych, wiele przegranych wojen. Tak i w oddalonej ze wszech miar na pozór sztuce lekarskiej bynajmniej nie płonnym jest przydatkiem, iż umiejętność ta, i ta możność, sztuką się zowie. Nie tylko albowiem wśród licznych szczęśliwego lekarza darów mile witanym bywa, jeżeli jest odgadującym bystro, ale jak dalece rzeźbiarskiego prawie ukształcenia chirurgia wymaga? - o tym nie można wątpić - co zaś fizjonomiki się dotyczy, jak na przykład szanowne dzieła Lavatera, o tym zawyrokować nawet trudno, czyli są dla artystów, czyli dla lekarzy sporządzone. Mamże i o umiejętności skądinąd ścisłej, to jest o matematyce, nie przypomnieć, iż tam, gdzie astronomii się oddaje i usługi jej pełni, po wielokroć opiera się ona na prawach profetyzmem natchnienia otrzymanych i te za zasadę sobie bierze, sama indziej wszechzasadniczą będąc, tak iż nie skłamię, jeśli powiem, iż skrzydłom owdzie cyrkiel zdąża. Prawo z czymże obcuje, jeśli bezprawiem nie jest?... jawność, sąd przysięgłych i obrońcy do ileż bez oratorstwa obejść się mogą? Historii potrafiłżebym archeologię i paleografię, i właściwą nawet monumentalną-sztukę odjąć, bez powalenia jej na ziemię? Jeżeli więc wojskowa-sztuka, medycyna, matematyka, prawo i historia, zdanie swoje o sztuce wiekami całymi zapisawszy, do nierozdzielnego onąż współudziału stanowczo przypuściły, nie pozostaje nam zaiste poszukiwać, gdzie jest ów głos zaprzeczny, tak niepobłażliwie z istotą sztuki obchodzący się, ale raczej, pominąwszy go, wejrzeć jeszcze w dwie najpoważniejsze sfery bytu: w naturę i w życie - czyli czasem w tych dwóch nie jest sztuki-istota więcej niźli w powyższych i ostatecznie uprawnioną? Po czym już, gdyby tak być miało i tak okazało się, religijnego tylko jeszcze spytać należałoby się namaszczenia, czyli i to nie jest sztuce odmówionym. II Sztuka w znaczeniu przyjętym najpowszechniej, dlatego może, że w znaczeniu jej najniższym, będąc "naśladowaniem natury", nie może być już przez to samo w naturze inaczej dociekaną, jeno jako piękno i onego to piękna bezpośredni okres, czynny udział, osobna pora, słowem prawo, wpośród współdziałania wszystkich innych praw natury istniejące i obowiązujące. Takowy to udział, taki okres, osobna pora taka, prawo takie - jestże w cało-sprawie przyrodzenia tak wyraźnym i dzielnie obowiązującym, ażeby na nim się oparłszy uprawnić przeto ową tylo-wiekową pracę intencji i wiedzy, która sztuką zowie się? Natura wydzieliłaż miejsce i czas prawu takowemu, prawu piękna? - że albowiem wszystko w naturze pięknem jest, albo bywa, to może właśnie dlatego, że wszystko nie ma jeszcze przez to samo osobnej istoty swojej, i podejrzewać dałoby się raczej o zależność od sposobu rzeczy uważania, od sposobu patrzenia na nie. Lecz nie - prawo to, prawo piękna, ma i czas sobie osobno wydzielony w porze kwitnienia wszelakiego, i ma przedmiot swój w kwiecie. Jakoż kwiat, ta to błaha zawiązka piękna, która wdzięczy się dziś, a jutro wiatr ją zwarzy, pochłonie zwierzę paszczą grubą, człowiek nogą poważną zdepcze; kwiat, który nie tylko w każdym względzie po-nad-użytecznie pięknym bywa, ale jeszcze są kwiaty jakoby na wyłączną posługę piękności, i to bardzo wyszukanej, przeznaczone; kwiat i pora-kwitnięcia, we wszystkim piękna, tak dalece "realnym i praktycznym" - jak to dziś mówią - prawem jest, iż gdyby Attyla lub inny barbarzyniec jaki bicza trzaskiem zmiótł te wdzięczne fraszki i te ozdoby z pól i drzew - zaiste że obozy jego w odwrotnym marszu nawet musiałyby wymierać, głodem wielkim za pogwałcenie onych to praw pobite. Od owoców prawdy albowiem aż do ziarnka rośliny najdrobniejszej, która w szczelinie głazu twardego ma mieszkanie, wszystko przechodzić musi porę kwiatu, porę piękna kwitnienia, jeśli ma być owocem użytecznym i ważność mającym. "Przypatrzcie się - mówi Pan i Mistrz - liliom, jako rosną: nie pracują ani przędą, a powiadam wam, że i Salomon we wszystkiej ozdobie nie był tak ubranym jako jedna z tych..." (Łukasza Ś. XII27) III Ale że i o religijne zapytamy się dla sztuki namaszczenie, obiecaliśmy sobie nie tylko praw jej pomiędzy prawami natury poszukiwać, lecz i w sferze moralnej życia wskazać, jakie zajmowałaby ona miejsce. Pośpieszamy więc orzec, że jeżeli jest w człowieczeństwa dziejach stan prostoty, z której się wychodzi, i tej drugiej prostoty, do której się dochodzi, stan prostactwa i stan prostoty doskonałej, tedy cały on ciąg onego to właśnie dochodzenia nie może się bez arcypoważnego udziału sztuki w życiu obejść i nie obywa się. Zaiste, bardzo prostotliwą, naturalną i bezwikwintną jest rzeczą oddać w dwakroć poszturg mało uważnego przechodnia w ulicy ciasnej. Zaiste, bardzo ofiarnym jest czynem policzek nadstawić po uderzeniu pierwszym - ale ani ofiarną i stygmatyczną, ani naturalną rzeczą jest wymierzyć sobie i bliźniemu swemu sprawiedliwość. Samo słowo wymierzyć zapowiada już coś sztucznego. W tymże względzie osobie nieprzyjaznej złą nowinę donieść w całej przeraźliwej jej nagości - naturalnym jest czynem i nic w sobie sztucznego nie mającym, ale zaczekać na upamiętanie się czyje, ale uprzedzić one, ale temu, który zranił ciebie, okryć mogącą zabić go wiadomość - są to nienaturalne i wielkiego wymagające artyzmu poruszenia! Jakoż podłość jest bliższą człowieczości, ale sztuka w życiu więcej jest obowiązującą i potrzebną. "Miej serce - i patrzaj w serce." Nie tylko "miej", powiada tu poeta, ale zarazem "miej i patrzaj" w nie. Wiersz ten, może największy treścią, jaki kiedykolwiek napisał Adam Mickiewicz, pomijamy z żalem, iż nie możemy tutaj, dla szczupłości zakresu, w szerokości chociażby równej całemu temu pismu badać go i wykładać. Zbliżyliśmy się albowiem już do samego, że tak nazwę, prądu sztuki w życiu, gdzie pomiędzy naturalnością podłą - naturalnością nałogową, wolną od udawania dlatego, iż celu jeszcze nie ma - a pomiędzy siebie tylko na celu mającą ogładą zewnętrzną, jednym słowem: pomiędzy bez-lubstwa a samo-lubstwa grubiaństwem i fałszem, żaden składny dwuznacznik, żadna, mówię, doktryna upogodzić nie może wciąż powstawać muszących przeciwieństw na polu życia - jedynie albowiem tam aż przeprowadzonej sztuki jest to okres. Jakoż gdyby tu technicznego, a przeto wyłącznego, wolno było użyć wyrażenia, powiedzieć dałoby się, iż sztuka ekwacją jest postępu - postępu nawet moralnego, o ile ten historii jest przedmiotem. Ileż bo to smutków do niewypowiedzenia smutnych, boleści ileż do niewypowiedzenia bolesnych - ileż to i trudności do niewypowiedzenia trudnych dlatego jedynie spotyka się, iż przez niewypowiadanie tychże słuszne aż do onego to niewypowiedzianego wzrosły stopnia! Hamlet, w domu swych przodków, czemu to aż z aktorami przestawanie za jedyną mieni sobie ulgę? Zaiste, podrzędnym, przypadkowym lub okolicznościowym, a niekiedy dziwacznym mienią ów głęboko mistrzowski pomysł wprowadzenia aktorów na dwór Książęcia w chwili, kiedy już całe dworu tego rzeczywiste, potoczne i naturalne życie wynaturzonym tylko fałszem stało się. Z stanowiska jednakże, o którym powyżej mówiliśmy, dramatyczny ten obrót najprostszym rzeczy jest następstwem. Kiedy albowiem cały obyczaj familijny i powszednia jego rzeczywistość brudną stały się maską, wtedy maska-teatru zamieniła się tylko w rzeczywistość nieskończenie godniejszą wyboru i pierwszeństwa. Przyjęła nawet siłę akcji i jakoby prawdą stała się. Na przykładzie następnie umieszczonym, z aktu pierwszego sceny drugiej wziętym, łatwo jest dopatrzyć wszystkich tych zarysów sztuki w życiu, o których dotąd mówiliśmy, a które uprzytomią się wydatniej za zbliżeniem spostrzeżeń z wzorem - pomnieć tylko należy, że rozmowa jest matki z synem po śmierci ojca. MATKA Wiesz sam, i rzeczą jest najprostszą w świecie, I tak to bywa wciąż-że, co się rodzi, Przechodzić musi przez śmierć w nicość trzecię, W wieczność - - HAMLET Wiem, pani: tak, to tak przechodzi!- MATKA Więc czemuż rzeczy nie brać, jak są one- Zwyczajne czemu zdawać się ma dziwnym? HAMLET Zdawać? - O! pani - to nie jest zmyślone Czarnym kolorem płaszcza, ruchem sztywnym, Wzdychaniem, które siłę płuc oznacza, Bladością cery, dużym łez potokiem - Z całą ich formą, modą i urokiem, Który się zdawać może - że rozpacza! Nie - to mię wszystko najmniej nie wyraża. Właśnie, iż sztuka wygrać to jest w stanie, Właśnie, iż często udać się to zdarza, Gdy to, co cierpię ja, jest nad udanie. Kiedy tak, w pierwszym zaraz akcie i w drugiej scenie - a więc dobrze jeszcze przed ucieczką do aktorów i sceny - zasłania się już Hamlet przed oną radą matki, ażeby brać rzeczy, jak są one, naturalnie i po prostu, i nie wdać się w patetyczne smutki, Królowa odrzuca się na stanowisko przypuszczające dramę w życiu i próbuje, do ila ta celom jej posłuży, mówiąc: Że Hamlet ojca płacze, jest przykładnie, Bardzo przykładnie, owszem, bardzo ładnie...| -------------------------------------------- Na tym to przykładzie - krótkim, o ile tego wymaga zakres pisma, ale w którym brzmią główne tony, o przeprowadzonej sztuce w życie świadczące - zamykamy nasz okres temuż poglądowi na sztukę poświęcony i należny, a przechodzimy do uważania onejże wobec religii. IV Kiedy niedawno zmarła Rachel, która była wielką artystką dramatyczną, znalazła już się na południu talentu swego i w Potsdamie grała przed złożoną z królów publicznością, zdarzyło się, iż po najpomyślniejszym z tych przedstawień skoro się udała na spoczynek, uczuła była jakoby rękę wielką tłoczącą jej pierś na sposób, w jaki się pędzącego w biegu zatrzymuje - i usłyszała była głos: "Tu koniec twój - tu skonasz!..." I zdało się jej było, iż obejrzała się za głosem, patrząc, gdzie skonać ma - gdzie jest jej koniec? Ale zobaczyła tylko czworoboczną izbę, wapnem prostym bieloną, pustą, i zdało się jej, że nic w tej tak pospolitej izbie nie ma. A patrząc, patrząc dłużej, kiedy dziwowała się onej wielkiej prostocie miejsca tego - dostrzegła jeszcze klęcznik i dostrzegła postać klęczącą, ta zaś była jakoby posąg, którego nie można było widzieć twarzy, lecz który na wejrzenie przypominał statuę Polymnii z Louvre'u. Dzienników wiele powtarzało zdarzenie to, które słynna aktorka opowiadała była bliskim swoim, ale nikt snu owego nie tłumaczył. Jest on jednakże wielce jasny. Każdy aktor, wchodząc do celi kameduły, przed podobnym klęcznikiem powiedzieć sobie może z onym głosem tajemnym: "Tu - koniec twój." Jakoż wobec religii sztuka, samoistność swą tracąc, wstępuje już w porządek potęgi wyższej życia, gdzie o tyle tylko żywa jest sobie, o ile litery światłem staje się, o ile kona sobie, a najjaśniejszym-tajemnicom wiary objawionej, jako uwidomiające ciało, postać i forma, posługuje.* (*Pieśń społeczna, karta XI, wiersz 21,22,23, Ołtarz już kresem jest samoistnego sztuki bytu, i jeżeli w sztuce wojskowej, medycynie, matematyce, prawie, historii itp. udział sztuki wybiera sobie właśnie że najżywotniej - samodzielne części tych umiejętności, stając się jakoby ołtarzem świętego ognia ich, to - przeciwnie - na stopniach religijnego ołtarza ołtarzów udział ów sztuki na najformalniejszej właśnie części ogranicza się - tak iż powiedzieć by można, że prawdziwej religii forma udziela jeszcze ducha wiadomościom doczesnym przez sztukę. Spostrzeżenia tego, na którym budowa niniejszej pracy o sztuce zakłada się, ażeby tym wybitniej prawdę uczuć i kres ów tajemniczy przemieniania się sztuki w wyższą natury potęgę naznaczyć, nie od rzeczy będzie przytoczyć tu słowa świetego mędrca Tertuliana do Senatu Rzymskiego. Te brzmią: ( To pociesza nas, że bogowie wasi, czyli posągi, ażeby dostąpić bóstwa, przechodzą pierwej przez te same katusze, na które my codziennie przez ich fałszywe bóstwo wystawieni bywamy. Wy przybijacie Chrześcijan do krzyżów i słupów; czyliż nie tak samo rzeźbiarz, formując postać bóstw, od krzyża lub pala rozpoczyna? Nie na krzyżuż to odbierają one pierwsze zarysy świętości ich profilów? Wy i żelaznymi pilnikami rozdzieracie boki Chrześcijan - ależ piła, pilnik i rylec nie mniej, owszem, staranniej, obrabia członki bóstw. Wy i głowy Chrześcijanom odejmujecie według upodobania, tak jak się z bogami waszymi dzieje, które głów by nie miały, gdyby onych rzeźbiarz nie dał im. My rzucani bywamy na pastwę bestyj, a na czyjąż to pastwę Bachus, Cybela i Ceres podawani bywają! W ogień rzucacie nas, a ileż bóstw tej próby nie przechodzi? Do kopalni bywamy wysyłani, a toć z onych kopalni i bałwany wasze dobywają się. Lecz co nad to jeszcze pewnego jest, to to, iż zaiste że równo bogowie wasi nie czują zniewag onych i poniewierek, i zaszczytów. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Wszelako oto i tu jeszcze, jakkolwiek w obrazie tak bolesnym i dla innych powodów przytoczonym, potwierdzone jest to, co właściwą, co rzetelną sztuki stanowi prawdę. Można było albowiem w ten już sposób do Rzymian odzywać się, można było w sposób nierównie snadniejszy do Greków, jak to Apostoł Paweł czynił, właśnie że dlatego, iż w samym onym rozwinięciu sztuki i estetyki leżała już pierw ujma temu dzikiemu bałwochwalstwu, które całe wymowy nie dopuszcza, a porozumiewanie się wszelakie zbrodnią mieni. Doświadczenie historii uczy, iż skoro lud jaki bogi swoje idealnej piękności podda, wraz i bałwochwalstwa potwór zanika - alegorie się zaczynają - po nich figury-retoryczne miejsce biorą, i prawda już odtąd te przynajmniej prześladowania spotyka, które i dziś godzić na nią mogą, wcielonych obrońców jej zamęczyć, ale prawdy w niczym nie uszkodzić - owszem, na tym błogosławieńszym postawić ją przeto świeczniku. Ideał albowiem, nieskończonym będąc, najnieustanniej przez to samo przewyższać się dozwala, bałwochwalstwo zatem na tej drodze w lenistwo jedynie i w błąd nieledwie estetyczny, albo już w tę ostatnią maskę interesu brudnego się zamienia, którą pokrywał się ów rzeźbiarz dla Świątyni Diany pracujący i dlatego jedynie przeciw kazaniom Pawła Świętego Apostoła podburzający rzeszę ciemną. Nie był to już wszelako prawdziwy artysta grecki z czasów pięknych, ale właściwiej kupiec - prawdziwy Grek byłby raczej wędrownym jakim bóstwem Apostoła każącego uznał i, za takowe obwoławszy, woły mu na ofiarę przynieść radził, jak to w innym mieście greckim miejsce miało. W idealnym piękna uprawianiu leży pewne uczucie-wyższego-porządku-rzeczy, ku któremu wznosząc się, jeżeli nareszcie u szczytów onego napotkanej prawdy nie można wziąć, to jedynie dlatego, iż człowiek wziąć sam nic nie może, co by mu pierw nie było dano wziąć. Bałwochwalstwo przeto na tej drodze - jak to rzekliśmy wyżej - jest już raczej lenistwem, opieszalstwem i gnuśnością prawy zatrzymującą postęp. Ammianus Marcellinus, w początku piątego wieku pisząc, tak obraz stanu tego kreśli: I te niewiele domów, gdzie poważnie umiejętności i sztukę uprawiano, zamieniło się już na teatra zniewieściałości i uciech szalonych, które tego są następstwami. Nie słychać już tam nic, oprócz samych głosów ludzi i instrumentów; zamiast filozofa albo mówcy, grajek, trefniś lub skoczek poszukiwany bywa. Księgozbiory zamknięte są jak groby, a gdzie o treść pytać należałoby, tam raczej za fletem, lirą albo innym muzycznym narzędziem biegną, i to jedynie jako za nieoddzielnym płaskiej komedii chórem. Starożytni wprawdzie pewny rodzaj muzyki zawsze w pogardzie mieli, mowa tu jest wszelako o ogólnym raczej wygaśnięciu wszelkich idealnych poczuć i zaparciu się ich postępu. Z Chrześcijaństwem dopiero bowiem święty Ambroży, a głównie święty Grzegorz papież, objawiają, uzasadniają i stanowią muzykę dzisiejszą. V Po skreśleniu zatem w ustępie pierwszym (I), jaką zastaliśmy ważność publiczną sztuki, a jakie ona nie tylko w czasie bieżącym, ale w sztuce wojskowej, medycynie, matematyce, prawie i historii, przez cały tok postępu onych, zajmuje miejsce, i jest bynajmniej tym czymsiś(!), za co ją wszyscy prawie wszystkich narodów teoretycy uważają, a na ich wiarę nasi polscy - wypowiadamy z naszej strony bardzo prosto, że sztuka w obliczu umiejętności jest sferą każdej z nich żywotną i dopóki są one żywotnymi. Po okazaniu następnie w rozdziale drugim (II), że wobec natury uważana sztuka wchodzi w jej prawa. Po określeniu w ustępie trzecim (III), że uważana sztuka w życiu jest ekwacją postępu moralnego. I po tym, co ustęp czwarty (IV) zawarł: to jest, iż w odniesieniu na ostatek do religii, sztuka ujście swoje tam znajduje, ale jako wszędzie indziej żywotną jest, tak - odwrotnie - u ołtarza progów w literę jedynie wyjaśniającą Słowo zamienia się i zamyka przeto całość istoty swojej. Po objawieniu, uzasadnieniu i obronieniu sztuki, jednym słowem, pozostaje mi tylko z zadziwieniem wielkim odpowiedzieć, jak mogła rzecz z siebie tak poważna obwołaną być za czczą i szkodliwą? Tudzież, o ile da się - w tak złym powietrzu - skreślić także pojęcie polskie, na tym obszernym polu koczujące... Zapytanie jednakże pierwsze milczeniem tylko, albo skreśleniem ogólnym stanowiska sztuki do doktryny, albo następującym, co najlepiej, zbyć można porównaniem: I kryształowa szyba, kiedy się wskośnie na nią patrzy, zasłania oczom przedmioty. Przejdźmy teraz do narodowych pojęć. * Zdaje mi się, że dotąd nie określono jeszcze ani w sposób wyraźny określić próbowano, czyli, o ile i jako ma się rozumieć właściwie to słowo: sztuka-narodowa. Jest albowiem wiele sposobów bardzo klasyczną i akademicką formę mających, a sporządzonym, zdałoby się, wyłącznie ku temu, aby treści zawiłe, mianowicie zaś te, których rozwiązanie owoców pochlebnych nie przynosi, omawiać, odraczać lub - solennym pokrywszy milczeniem - mieć je na boku i ostrożnie, jak starą broń nabitą, wokoło której domownikom i dziatwie skrzętnie radzą przechodzić. Taki stary arkebuz wszakże pokazuje się z czasem, że, bynajmniej nabitym nie będąc, próżno straszył lat parę z kąta swego. Sztuka narodowa jako czas może być tylko wyrazicielką historycznej, że tak powiem, godziny, o której naród jaki poczuwa się do udziału w wyrobie ogólnym. Dzisiejsze rysunki chińskie zupełnie tej wartości są, co bizancko-włoskie przed Giottem, lubo Chińczycy na tak niesłychanie wyłącznej osobności trzymają się. Proszę tedy z łaski swojej zjawisko to inaczej wytłumaczyć (!). Sztuka narodowa jako miejsce może już być wyłączniej uważaną, ale i to ze względów następujących: Idea, gdyby tylko myśleniem czczym pozostać miała, nie potrzebowałaby bynajmniej warunkom miejsca odpowiadać; ale że idea prawdą zostać ma, a prawda nie jest tylko onym samym myśleniem czczym, idea przeto poddawaną jest w części pewnej i warunkom miejsca, nie ażeby przez takową próbę traciła co, ale owszem, aby jedną więcej zaletę zdobywała. Duch modlić się może tak szybko, warunki miejsca, przed tą oną szybkością ducha zniknąwszy, jakkolwiek trwają zawsze, nie trwają już dla modlitwy jego: ale człowiek, kiedy modli się, potrzebuje choćby tyle miejsca, aby spokojnie klęknąć mógł. Tak się to ma idea do materii, czas do przestrzeni - rzecz za niesłychanie zawiłą i do okazania niepodobną uważana! Żeby jednak bliższe z tego dla narodowej sztuki wyprowadzić się dało wnioski, równanie ono powyższe nie wystarcza, trzeba jeszcze wyniku z równania tego, trzeba jeszcze tej trzeciej rzeczy, która by, owocem czasu i owocem przestrzeni naraz na drodze sztuki będąc, świadczyła nam nie tylko o istnieniu stopni i kierunków, ale i wskazywała one w pewnym względzie. Takim to więc owocem cóż jest? - wyraz, czyli jak się to potocznie mówi: słowo. Wyraz, słowo, albowiem, naraz prawie miejsca i czasu potrzebując, naraz używa onych, ani bez nich jest sobą. Z tego to względu przeto wyraz piękno u różnych różnostronnie i różnostopniowie rozwiniętych w obliczu sztuki ludów gdy zważymy, okaże się nam najwłaściwiej pierwo-promień wszelakiej sztuki narodowej. A najprzód, najzupełniej błędnym mniemaniem jest, iż owa olimpijska sztuka grecka dla greckości swojej tak wieczno-trwałą i tak wieczno-wzorową okazała się i okazuje; bynajmniej - była ona najwięcej ludzką ze wszech sztuk, a w Grecji miejsce tylko miała, i wcale nie to drugie ponad innych ludów sztukę wyniosło ją. Koło zawsze jest kołem, bez względu na to, czy Euklides, czy mag perski kijem swoim podróżnym wokoło nogi je zakreślił, ale kabalistyczna myśl chaldejska z koła tego, lubo wspólnego wszystkim, zodiak wykreśli, gdy tymczasem dzisiejszy Anglik wyzębi je raczej, na oś wsadzi i do machiny wprzęże. I staną się oto rzeczy dwie, wcale odrębnej treści. Tak samo wyraz "piękny" w ustach dzieci oznacza "tęczowy", to jest - z wszystkich kolorów najsilniejszych złożony. U ludu ruskiego "piękny" znaczy krasny, a krasny - "czerwony". U Sybirczyków podróżnik Castrén zauważył, że dwa tylko wyrazy są determinujące piękność, to jest wyraz: "biały" i wyraz: "czarny", dla przyczyny niezmiernie jasnej, albowiem śniegu nawał leżącego ujednobarwia i ujednokształtnia subtelniejsze różnice rzeczy. Wyraz: "wielki" i "mały", "silny" i "słaby", "gęsty" i "rzadki" itp. Określają tam zawsze jednakowo "biały" lub "czarny". Lelewel podobnież zauważył, że głoskę b, wedle greckiego obiecadła - Kochanowski mówi obiecadło, nie abecadło - zamieniwszy na w, zamieniał się stopniowo i wyraz boli = "biały" na wyraz weli = "wielki" - i odwrotnie. U starożytnych przeto Greków wyrażenie "piękna" (χαλός) używało się i jako "dobre", "zacne", a w brzmieniu swym nosiło zarys najpełniejszej i najogólniejszej formy, to jest koła (polski nawet wyraz "koło" pochodzi z greckiego), i nosiło przeto jeszcze wyrażenie to ślad "ruchu", "życia", od χυλίω ("zataczać", krążyć", "obrót sprawować"). I nosiło w sobie jakoby wyraz "puchar", "toast", od wyrazu χύλτξ ("kielich") - i spełniało się. U starożytnych Rzymian, że sztuka nie była właściwie rzymską, oprócz wojskowej-inżynierii, wyraz przeto pulcher ("piękny") z zabranego do nich kraju przyszedł - to jest z Grecji. Ale oni złożyli go sobie z wyrazu πσλίζ ("wszech") i z wyrazu χορόζ ("chór"), i z brzmienia jeszcze ήρωζ ("bohater"), stanowiąc tym sposobem wyrażenie pojęcia rzymskiego o piękności, jakoby wszech-głosu, wszech-bohaterstwa i jakoby wszech-chrobrych chóru. U Germanów - u Niemców - piękność ma określnik: Schöne; ten nosi w sobie pojęcie obserwacyjne i do czasu zastosowywane, jakoby dojrzałość i dokończoność w porę właściwą określające; dlatego to brzmi w nim i wyraz "słońce" (Sonne), i wyraz "już" (schon), i wyraz scheinen ("wydawać się"), i nareszcie słowo schonen, które znaczy: "szanować", "chronić", "pilnować", "oszczędzać". U spadkobierców Rzymian, Włochów, którzy sobie utworzyli język drugi italski, jakkolwiek nie ma już onego zabranego Grekom wyrazu pulcher, i jest raczej swój własny bello, ten wszelako pokrewny jest starożytnemu rzymskiemu wyrazowi oznaczającemu "wojnę" (bellum) i "taniec" (ballo; ballare), jakoby określając, iż uradowanie się ze zwycięstwa jest piękności wszelkiej źródłem. Toteż nie ma zaiste ludu, u którego by uczucie publicznej radości i ostentacji politycznej znajdowało łatwiej i patetyczniej formy swoje. U Francuzów i u Anglików tenże sam wyraz włoski z niewielkimi wyrzutniami lub odmianami "piękność" znaczy. * U POLAKÓW określnik "piękno" dwa nosi brzmienia w sobie i rozwija się w trzecie: Złożony jest on albowiem z wyrazów "pieśń" i "jęk", a zamienia się w trzeci wyraz, jakoby "po-jęk-ność" i jakoby nad boleścią tryumf znaczący. Krótkość zarysu tego nie dozwala nam tu przebiegać wszystkich poetów polskich, i do onego otworzenia powyżej przez nas wyrazu "piękność" stosować. Ograniczam się przeto na zacytowaniu dwóch tylko wyjątków z dzieł Juliusza Słowackiego wziętych, raz z przyczyny, iż poeta ten najwyłączniej ze wszystkich poetów polskich jest artystą, drugi raz z przyczyny, iż wyjątki te najbliżej treść poszukiwaną określają. W Królu-Duchu mówi on tak o tajemnicach liry (pieśń III): XVII Stary był, pomnę, Zorian się nazywał. Gdy go palono, cichszy od owieczki, Na lirze sobie czasami podgrywał I szedł przez ogień z uśmiechem piosneczki. Ani klątw rzucał - ani wydobywał Głosu wielkiego z maleńkiej lireczki, Głaskał ją tylko, wyjaśniwszy lice, Niby zlęknioną, białą gołębicę. XVIII Zdawał się mówić i twarzą, i ręką Jakby nad brzegiem szemrządzego zdroja: "Nie bój się, liro, bo śmierć nie jest męką. Ani się lękaj cielesnego zboja! - Nie bój się, moja maleńka lirenko, Nie bój się, siostro! Nie bój, córko moja! - A na toż by to nasza mądrość była, Gdyby - przed śmiercią skonać nie uczyła. XIX Przyjmowano cię po domach, po chatach, Pókiś ty ze mną była wędrownicą; Bądźże dziś wdzięczna, a nie płacz przy katach, Bo się ucieszą i ton twój podchwycą... - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Czekaj - wstaniemy oboje po latach, Gdy błysną łuki z tęcz nad okolicą, Wstaniemy razem z wielką jaką zgrają Harfiarzy - co jak anioły śpiewają. Indziej, w najskończeniej pięknym i dojrzałym utworze swoim, Anhellim, tak naucza tenże o pięknem. Anhelli, rozdział II: Lecz wy będziecie w grobach i całuny będą na was spróchniałe; wszakże wasze groby będą święte, a nawet Bóg od ciał waszych odwróci robaki i ubierze was w umarłych dumną powagę - będziecie Tak, jak ojcowie wasi, którzy są w grobach, bo spojrzyjcie na każdą czaszkę ich: nie zgrzyta ani cierpi, lecz spokojną jest i zdaje się mówić: dobrzem uczyniła. Dalej - nawet o piękności kobiety, w rozdziale XIII: Serce jej od modlitwy ciągłej stało się pełne łez, smutków i niebieskich nadziei i wypiękniało na niej ciało. - Oczy rozpromieniły się blaskiem cudownym i ufnością w Bogu, a włosy stały się długie i podobne szacie obszernej, kiedy się w nie ubierała, i podobne namiotowi biednego pielgrzyma. Jako jednakże Grecy mieli w wyrazie χαλόζ formalne także określenie "koła", tak Polacy nie już w jednym i tym samym wyrazie "piękno" mają formalną onegoż podwalinę, ale w osobnym architektonicznej piękności określniku "ładny", "ładny" albowiem idzie od wyrazu "ład" - porządek i harmonię oznaczającego. I "ładny" jest wyrazem tak ściśle formalnym, jak "piękny" wewnętrznym i duchowym, tamten albowiem zastosowanie tylko harmonijne do porządku jakiegoś istniejącego okazuje, gdy ten przypuszcza dramę, boleść, jęk, a dokonania i po-konania onych, nowy zdobywając ład, spodziewa się. Niższym wiele od określenia "ładny" jest jeszcze na koniec wyraz "śliczny", znaczący jedynie piękność porównawczą, krytyczną, wyborową, a tłumaczący się brzmieniami swymi, iż oznacza rzecz obliczem z licznych pierwszą i wyborną. Co do wyrazu "brzydki", ten wybrzmiewa: bez-życia, bez-użytku będący; określnik zaś "szkaradny" znaczy: za-karę-dany, czyli potworny, czyli potwór. 39 TĘCZA Czyż łatwiej, łatwiej, planetę zwaśnioną Zeswoić z Tęczą Twórcy rozjaśnioną, Lub upiąć w niebie gwiazdy klamrą, Niż serca ludzi - wpierw, niż ludzie zamrą ?! PIĘKNO ... Bóg widzi wszystko - - "Jakże to być może, By tyle brzydot zniosło oko Boże ?..." - Chcesz poznać, jak to ? w drobnym przybliżeniu, Spojrzyj artysty okiem na ruinę, Na pajęczyny przy słońca promieniu, Na mierzw na polach, na garncarską glinę - - - Wszystko nam dał On, nawet ślad, jak widzi Sam, nie zazdrości nic, nic się nie wstydzi ! - Jest wszakże pycha, co złoci się słońcem Dufając, że jej słońce nie przenika; Ta - kontemplacji i wzroku jej końcem, Ta - zatrzymaniem Boskiego promyka, By zgasłą jasność i noc czuł u powiek Najniewdzięczniejszy twór na świecie: człowiek. - Wkażdej z sztuk niechże wszystkie lśnią - prócz onej Przez którą utwór będzie wyrażony. Wędrowny Sztukmistrz
\n\n \n \n nazywał się dla pięknego brzmienia
jhjFc.